Moje kolejne spotkanie z twórczością Michała Matejczuka rozpocznę nietypowo, bo od wejścia z nim w polemikę. Nie zgadzam się ze słowami, którymi podsumował swój najnowszy tomik:
“Mogę śmiało stwierdzić, że od tego tomiku powinno się zacząć czytać moje dwa pozostałe. A to za sprawą tematu, który stał się dla mnie bardzo istotny – miłości do samego siebie”.
Kwestia miłości własnej jest z pewnością niezwykle istotna i myślę, że wiele z nas ma na tym polu wiele do zrobienia. Czasami trwając w toksycznych relacjach, w których nie otrzymywaliśmy tyle, ile dawaliśmy, uświadamiamy sobie nieumiejętność kochania samych siebie. Kiedy zdajemy sobie sprawę z naszego deficytu, boleśnie zderzamy się z rzeczywistością. Może to być pierwszy, choć niezwykle trudny, krok prowadzący nas w kierunku zatroszczenia się o własne ja.
Czy nie o to właśnie chodziło autorowi?
Zapewne tak, ale podejrzewam, że gdyby nie doznał rozczarowań w kontaktach z ludźmi, temat miłości do samego siebie mógłby w dalszym ciągu pozostawać poza obszarem jego zainteresowań. Dlatego też uważam, że z twórczością Michała warto, ba! należy zapoznać się, zachowując chronologię ukazywania się jego wierszy. W końcu to najlepszy sposób na to, aby dostrzec, w jaki sposób zmienia się i rozwija się nie tylko jako autor, ale przede wszystkim jako człowiek.
Dlatego też dla przypomnienia…
Debiutancki tomik “Świeżo malowane” nacechowany jest jesienną chandrą, która bierze się ze wspomnianego już zawodu ludźmi. Kolejny, “Kostki czekolady”, opowiada o momentach otrzepania się z kurzu i chęci pójścia dalej, jednak nie brak w nim pytań o sens przyszłości. “Tyle dobrego” wyrasta z tych przeżyć i jest nieśmiałą zapowiedzią odwilży oraz zbliżającego się przedwiośnia…
Jestem ciekaw, co powiedziałby na to sam autor i jego czytelnicy?
W każdym razie w tomiku pojawiają się dobrze znane odcienie nieszczęśliwej miłości. Rozstania potrafią być na tyle przytłaczające, że zasadność podniesienia się po zakończonym związku podważa pytanie “Ale po co?” (“Centaury”). “Może gdy wiatry z północy ustaną,/Powieje nadzieją…” (“Swan on a frosty lake”). Czy nie jest to powierzenie losowi odpowiedzialności za własne wybory?
Jakkolwiek by nie było, pewne jest, że z każdym rozstaniem coś w nas umiera, a w tej dojmującej pustce rodzą się kolejne wątpliwości. Skoro do tej pory nie doświadczyliśmy szczęścia w relacji z drugim człowiekiem, to czy zaznamy go w kolejnym związku? Razem z pytaniami do naszych umysłów wdzierają się fatalistyczne wizje. Teraz też będzie tak jak wcześniej, teraz też nie będzie nam dane spełnienie. Dlatego “Przytulmy tę naszą miłość (…) Zanim powiemy: “jej nie było”./Zanim rozsypie się i skona” (“Tuż, tuż”). Czy nie jest to zapowiedź samospełniającej się przepowiedni?
Na szczęście pośród widma końca tego, co jeszcze się nie wydarzyło, pojawiają się przebłyski słońca… “Jem cię łyżkami jak krem śmietankowy” (“Krem śmietankowy”). Kto nie marzy o tym, by kiedyś usłyszeć takie wyznanie? Równie intymne zapewnienie – “Zaparzę herbatę w kolorze twych oczu” (“Bursztynowe”) – potwierdza talent Michała Matejczuka do uciekania od banału. Gdyby komuś wydawałoby się, że o miłości powiedziano już wszystko, autor “Tyle dobrego” z pewnością zdefiniuje ją na nowo.
Na deser (ach, wszystko przez ten krem śmietankowy!) zostawiłem moje ulubione fragmenty poświęcone sztuce pokochania siebie. Zdawałoby się, że wystarczy tak niewiele… “Przytuliłem się do siebie pewnego poranka. Kawa na ławę, ciasto i te sprawy”. Oby taka forma bliskości i czułości do nas samych weszła nam “W nawyk”. “Lecz zanim po czyjąś miłość/Raczysz sięgnąć,/Pokochać siebie nie zapomnij…” (“Nie pytaj, czy masz prawo kochać”).
Jeżeli któryś z czytelników Michała dostrzeże potrzebę miłości własnej – będzie to jego sukces. Dzięki temu, że widzi więcej niż inni, naświetla ważne dla każdego wrażliwego człowieka sprawy. Wykorzystuje w tym celu swój charakterystyczny, przewrotny i nieoczywisty styl. Obyśmy w przyszłości mogli przekonać się, że Michał w swoim życiu doświadczy jeszcze “więcej dobrego”. Jak będzie wyglądał jego kolejny rozdział? Tego zapewne dowiemy się za jakiś czas. Cóż, nic tak nie wzmacnia apetytu jak oczekiwanie…