„Kiedy słyszysz stukot kopyt, myśl o koniach, nie o zebrach.”
To zdanie z książki jest najważniejszą radą dla tych, którzy zamierzają sięgnąć po „Pana Mercedesa”. King niemal od samego początku książki nie pozostawia nam złudzeń i wysyła prosty komunikat: nie mam zamiaru silić się tutaj na wielką i skomplikowaną intrygę, którą będziemy razem kartka po kartce dekonstruować, dlatego usiądź wygodnie i nie łam sobie głowy, kto kim jest teraz i kim okaże się być później.
Debiut S. Kinga na poletku kryminałów? Albo jeszcze gorzej: debiut mistrza grozy? To jedno z niewielu kierunków jakie dystrybutor teoretycznie mógł jeszcze obrać dla promocji nowego tytułu, ale raczej wypadałoby skwapliwie napisać coś w rodzaju: King nadal w formie; nowa książka Kinga, i na tym poprzestać, bo samego autora specjalnie polecać nie trzeba. Tymczasem przypomina to niebezpiecznie zapowiedź kolejnej komedii Woodego Allena w Polsce. Skąd akurat takie pretensje?
Każdy kto choć trochę otarł się o prozę MISTRZA GROZY wie, że ten pisze w charakterystyczny dla siebie sposób, by przy tym każdorazowo utrudnić recenzentom (i nie tylko) próbę określania z jakim właściwie gatunkiem mamy do czynienia tym razem i czy da się tu mówić o jakimś konkretnym. Niech za przykład posłuży choćby „Lśnienie”, którego ekranizacja pokazała, jak można powierzchownie ocenić fabułę (Kubrick, ku niezadowoleniu samego Kinga, redukuje jedną z najważniejszych powieści w dorobku autora do hitowego popkorniaka), gdzie przecież najważniejszą warstwą narracyjną jest studium mężczyzny walczącego ze swoimi demonami – w tym wypadku nałogiem alkoholowym i niemocą twórczą, zaś Hotel Panorama, jego legendarny pokój 217 i paranormalne zdolności chłopca są świetnym zabiegiem stylizującym na pozór zwykłą opowieść o lęku każdego dzieciaka, którego osacza złowieszcza atmosfera w domu czyniąca z własnego ojca przyszłego oprawcę, którego wyrastająca sylwetka coraz mniej przypomina człowieka. Innymi słowy, niech nikogo i tym razem nie zwiodą chwytliwie określenia – kryminał, horror, czy fantastyka. To po prostu kolejna książka Kinga. Kolejna dobrze napisana książka Kinga?
Jak wspomniałem na początku, King (przynajmniej na razie) nie ma w zamiarach odbierać chleba Camilli Läckberg i wciągać nas w zawiłą detektywistyczną historię. Mimo, że w przypadku obu tych autorów konstrukcja narracji trąci czasami serialem, to nie należy traktować tego jako zarzut, bo pisanie książek w takim tempie (2-3 rocznie), raczej wyklucza tworzenie wysoko literackich treści. Dlatego z niemal perwersyjną przyjemnością oddałem się tej rozrywce, zwłaszcza że byłem tuż po przeczytaniu KRYMINAŁU „Z zimną krwią” T. Capote, który zabrał mnie na długą i miejscami nużącą wycieczkę śladami zbrodni po „pszenicznych równinach zachodniego Kansas”. Toteż czytanie „Pana Mercedesa” przypominało w tej sytuacji obowiązkową dekompresję po nurkowaniu w ciemnych głębinach Trumana. Wobec powyższego wypada napisać, że jest tu jasno i przejrzyście, postacie mimo swojej początkowej sztampowości z czasem nabierają większego rumieńca, zaś akcja do połowy książki toczy się dostojnie, by potem ostro pikując zmuszać czytelnika do pewniejszego trzymania okładki i niecierpliwego przewracania kartek z równoczesną pokusą by strzelać okiem na sąsiadujące strony. Każdy dorosły wie, że wsiadanie na karuzelę Kinga może wydać się niektórym infantylne, ale na szczęście chyba nikt z nas nie oduczył organizmu prostego odczuwania przyjemności jaką daje odrobina prędkości i szybko zmieniająca się, łatwa w odbiorze perspektywa.
Książka lirycznie nakłada się ze sprawą z dawnych czasów (jak to akcentuje jeden z bohaterów książki Jerome, dzisiaj przeszłość szybciej trafia do kategorii „dawne czasy”) dotyczącą syna reżysera Petera Rodgera, który w niechlubny sposób zapragnął mieć swój moment sławy i tu King, choć nieświadomie dla tej sprawy, naszkicował antybohatera, który ma podobne problemy relacyjne ze światem i którym ponownie pokazuje nam, jak mogłaby przebiegać wyboista droga w kierunku szaleństwa.
Niestety kilka potknięć zaliczył tłumacz, który na potrzebę oryginału zmuszony został do stworzenia „sprafcy” i tenże „sprafca” chrzęści, jak drobinki piasku, które niepostrzeżenie wraz z jedzeniem dostały się nam do ust. Podobnie ma się zwrot „zarąbiste” np. w kontekście widoków za oknem – między całą resztą brzmi po prostu FAJANASIARSKO. Potem mamy mały zgrzyt z łaciną w tekście. O tyle, modus operandi, czy rigor mortis jest użyte w zdaniu poprawnie, tak trudno dociec, co stało za pokusą by corpus delicti użyć w taki sposób – „nie ma korpusa deliktusa, nie ma oskarżenia.” Takie użycie utrudnia identyfikację łacińskiego zwrotu i przy tym mniej wprawionych czytelników pozbawia możliwości poznania pełnego sensu zdania. Potem mamy pasujące, jak pięść do nosa „Sam dla siebie stanowi tajemnicę – front zokludowany (…)” i enigmatyczne „Ten uśmiech należał do trelawneizmów” (?). Na koniec wyłowiłem coś co namiętnie powtarzało się w moim egzemplarzu „Lśnienia” w postaci „kija do krokieta”, zaś tutaj możemy napotkać: „(…) kilku staruszków rozgrywa powolną partię krokieta.” Pofatygowałem się by sprawdzić i okazuje się, że obie książki nie były dziełem tego samego tłumacza, więc wnoszę, że być może to jakiś nieznośny błąd słownika w edytorze tekstu (?).
Kilka słów należy się samej okładce, której zdjęcie i projekt graficzny bardzo przypadły mi do gustu; bardzo lubię lakierowane elementy, najbardziej na okładkach uszlachetnionych matową folią („Wszechświat kontra Alex Woods” jest w tej kategorii moim tegorocznym faworytem). Zdjęcie przywodzi na myśl to, co najlepiej podsumowuje stare porzekadło, że nocą wszystkie koty są czarne.
Ujmujący jest fragment, w którym King wkłada w usta rozmówców kwestię, w której jeden z nich przytacza skojarzenie o starym Plymouth w horrorze (Christine) i telewizyjnym filmie o klaunie w ściekach (To). To przypomina nam, że przecież trzymamy w rękach nową książkę faceta, którego adaptacje filmowe straszyły nas za młodu i ten facet, choć dobiegający siedemdziesiątki, ma w planach jeszcze długo nas nękać. Z Kingiem to jest tak, że jedni pisząc kolejną recenzję jego książki czują przymus, żeby opowiedzieć się za tym, czy są częścią jego sekty, czy też należą do zdecydowanej mniejszości, którą tworzy grono sceptyków. Ja nie czuję przynależności. Po prostu przeczytałem kolejną książkę, która dostarczyła mi pokładanej w niej rozrywki, a samego autora cenię najbardziej za to, co w moim przekonaniu stanowi o sile jego popularności. To my w dużej mierze piszemy jego książki i tak jak się zmieniamy, tak zmienia się w naszych oczach King i jego trupy w szafach. King opanował tę sztukę niemal do perfekcji, dlatego dla jednych książka ta nie będzie niczym, co powinno wywoływać szok, bo nieskażeni światem chłopcy i dziewczynki (znajdziemy gdzieś takich jeszcze?) nic w niej nie zobaczą, bo wujek Stephen trzyma zwierciadło zawsze pod jednym kątem. Pod kątem tych drugich, dla których książka będzie większym przeżyciem, bo przy jej czytaniu będą musieli zajrzeć w głąb własnych, często niepoprawnych wyobrażeń.
Informacje o książce:
Tytuł: Pan Mercedes
Tytuł oryginału: Mr. Mercedes
Autor: Stephen King
ISBN: 9788378859369
Wydawca: Albatros
Rok: 2014