“Studia są ciężkie, prawda? Wszyscy mówią o imprezach i wolności, poszukiwaniu siebie i odnajdywaniu własnej tożsamości. Nikt natomiast nie wspomina o obowiązkach i poczuciu, że wszystko cię przerasta”
Jak opisać coś, co nie pozostawiło po sobie szczególnego smaku?
Po raz pierwszy, odkąd czytać zaczęłam mam trudność z opisaniem książki. Biłam się z myślami, wciąż niewiele wniosków mam. Wysnuć mi się udało, iż albo coś mi tutaj umknęło, albo Louise Nealon miała świetną ideę, lecz brak pomysłu na jej przedstawienie. Jako fanka historii z rozpoczęciem i zakończeniem, z meritum i dobitnym przesłaniem ukazanym w akcji, po lekturze “Snowflake” znudzenie miesza się u mnie z dezorientacją.
W życiu każdego z nas jest jakaś historia zawierająca upadki, gorsze wspomnienia. Z takim bagażem osiągnąwszy pełnoletność, wychodzimy z domu, by własny założyć. W aktualnych czasach w etap dorosłości nieco wolniej na szczęście (lub też nie) wkraczamy. Tą drogą nazywamy studia, szkołę wyższą. Zabawnym jest, że za każdym razem, gdy rozpoczynamy jakąś szkołę, słyszymy, że to będzie “najlepszy okres” życia. Najpierw podstawówka, potem szkoła średnia i na koniec uniwersytet. Jeden etap ma być rzekomo lepszy od poprzedniego, a kończy się tak samo – rozczarowaniem. Już po pierwszych dniach zderza się człowiek ze ścianą, na którą musi się wspiąć bez niczyjej pomocy. Jednym z ważniejszych problemów tutaj jest fakt, że szkoły nie przygotowują do życia, lecz do egzaminów je zwieńczających.
Debbie natrafiła na ową ścianę z szaleńczego rozpędu. Próżno szukać w dotychczasowym życiu wielu dobrych wspomnień. Jedyne dobre to noce spędzone na dachu przyczepy kempingowej wuja Billy’ego. Patrzyła w gwiazdy i słuchała opowieści dość rozmaitej treści. Czasem mitologia w pojmowaniu wujka, czasem zwykłe historie o tych oddalonych o lata świetlne skupiskach materii. Dnie spędzane w szkole, na obijaniu się o rówieśników nie poświęcających jej szczególnej uwagi i na farmie, wraz z chorą psychicznie mamą, jej młodszym kochankiem i ukochanym wujkiem.
Mama zajęta własnym szaleństwem, skupiona na snach, pisaniu o nich, analizowaniu bądź zabawą z partnerem. Wuj, którego uwaga była dzielona między siostrzenice i farmę a alkohol, też nie był najlepszym rodzicem. Jednak najlepszym, jakiego miała.
Nic na szczęście nie trwa wiecznie i pełna nadziei osiemnastoletnia już Deborah doczekała się pierwszego dnia nauki w Trinity College w pobliskim Dublinie. Można nazwać to jej dramatem w trzech aktach. Akt pierwszy – podróż na uczelnię, podczas której płaci karę za brak biletu, gdy nie uwierzono jej, że go zgubiła, zaś w czas przeprawy przez miasto nie umie się odnaleźć między ulicami. Akt drugi – dociera na swój wydział, porażona chowa się przed natłokiem ludzi, tak różnych, tak pewnych siebie. Miała poznać nowych przyjaciół, miało być inaczej. Poznaje jedynie Ksante, bogatą starszą o rok dziewczynę z jej kierunku, emanującą charyzmą i obyciem, oraz współlokatorkę Ksante, która zgniata do reszty pewność siebie biednej dziewczyny z prowincji. Powinna mieć już dokumenty, jakie jej przesłano na pocztę internetową, a nie miała dostępu do internetu w domu. Poza tym nie uważała je za aż tak ważne. Akt trzeci – powrót do domu, zamiar porzucenia lub chociaż zawieszenia studiów, by wyprowadzić się do Dublina i ustawić się tam nim podejmie naukę.
Billy sprowadza na ziemię studentkę sprawniej niż miasto. Pieniądze nie rosną na drzewach, możliwości, które już ma są naprawdę dobre. Czy naprawdę jeden dzień wystarczył, by ją tak ogłupić?
Dni powoli upływają, życie idzie na przód, mimo natłoku problemów emocjonalnych i życiowych dorastającej White. Jak skupić się na nauce i kontaktach z rówieśnikami, kiedy chyba podzielasz los obłąkanej rodzicielki? Przez te wszystkie lata słyszała o wariactwie Maevie, o jej szalonych snach, które brała za proroctwa. O jej notatnikach, w których je zapisywała. O kartkach, którymi oblepiała ściany swojego pokoju, swojej świątyni, chroniąc się przed kimś. Lub czymś.
Pierwszym był chłopak. Rozbił się o bok ich farmy. Za duża prędkość, za ostry zakręt. Za mało rozsądku. Śmierć.
Drugi będzie kochanek. Wypadek przy pracy. Nie zdąży nawet się dobrze obudzić. Zbyt duży upływ krwi. Śmierć.
Trzecim może być brat. Przyczepa, wieszak, lewitacja. Wyjątek taki, że ona przywykła, ona wierzy. Może zdąży.
W domu więcej obowiązków, więcej kłopotów. Na uczelni więcej nauki. Przyjaźń nawiązana z Ksante to obosieczny miecz. Ma z kim porozmawiać, ma się z kim pośmiać, ma się komu wyżalić. Nie może jednak poruszyć sprawy jej nowego chłopaka. Tego stojącego zawsze w ostatkach w kościele. Tego, który zawsze jej, Debbie, wzrok przyciąga. Tego, o którym myślami błądzi, gdy całuje innych. Nie może poruszyć sprawy tego, jak jest idealna. Ksante, perfekcyjnie ubrana. Ksante, z ładną sumką na koncie. Ksante, perfekcyjna studentka, idealna na roku. Ksante, która śmie uważać, że ma depresje.
“Mam ochotę nią potrząsnąć, trzasnąć z liścia w tę śliczną buźkę, żeby odzyskała choć trochę zdrowego rozsądku. Powiedzieć jej, że to niemożliwe, aby miała depresję. Że diagnoza, którą usłyszała od lekarza, musi być błędna. Skoro ja nie popadłam w depresję, to tym bardziej jej nie mogło to spotkać. Bo przecież nie jest nawet po części tak nieszczęśliwa jak ja. A przynajmniej nie powinna być”
Ona także wybrała się do psychologa na uczelni. Między ludźmi niełatwo się odnaleźć, podobnie jak czas na naukę czy czytanie zleconych dzieł. Co zrobić, kiedy wszystko się gubi, w tym samego siebie?
“Zaznaczając odpowiedzi od jeden (absolutnie nie) do dziesięciu (zdecydowanie tak), uświadamiam sobie, że nawet nie cierpię na poważną depresję. Okazuje się, że zarówno życie, jak i sprawdziany z literowania słów w podstawówce są tak samo oceniane w skali od jednego do dziesięciu, tylko w tym drugim przypadku łatwiej jest określić wynik – odpowiedź jest albo prawidłowa, albo błędna. O wiele trudniej ocenić, w jakim stopniu zgadzam się ze stwierdzeniem typu: ‘’czuje, że moje życie to porażka’’. Gdybym przyznała sobie maksymalną liczbę punktów mogłoby być wzięte za próbę zwrócenia na siebie uwagi, za to popadanie w drugą skrajność byłoby przejawem zarozumialstwa. Przyznałam sobie skromne cztery na dziesięć”.
Deborah chcąc nie chcąc ma mocno zakorzenione zwyczaje rodzinne. Maeve relaksowała się w ramionach swego kochanka, zaś Billy w zamroczeniu procentowych trunków. Debbie nawet nie jest świadoma tego, jak bardzo jest doń podobna, gdy niemal dzień w dzień kończy wypita na kanapie Ksante z innym chłopakiem. Większym dziwactwem jest jej pewność, że dalej jest dziewicą. Pewna jest, że z żadnym nie posunęła się „tak daleko”. Potrzebuje jedynie kilku pocałunków i ramion, które utulą ją do snu. Po prostu kogoś, kim będzie mogła zakryć się przed światem, by jej samej nie było widać. By nie musiała stawiać czoła samej z rana Ksante z jej ukochanym. Z tym, którego ona tak bardzo pragnie.
Od wielu lat już całuje się z chłopakami. Wielu chłopców na niej wprawiało się w całowaniu. Co w tym złego? Była ciekawa, oni chcieli praktyki. Nie było w tym nic. Dosłownie.
Problemy kulminacyjny punkt osiągają. Nie ma tego złego, co by dobrym się nie zakończyło. Debbie White tuż po Maeve White ląduje w salonie sąsiadki, byłej alkoholiczki. Tylko kilku w wiosce wie, że jest ona dyplomowanym psychologiem. Ostatnią deską ratunku zagubionej studentki. Czy była nauczycielka muzyki ma wystarczająco otwarty umysł, by sprostać wyzwaniu, jakim jest pomoc dziewczynie z patologii, która nie wie co to empatia, zaburzonej emocjonalnie widzącej przyszłość w snach?
“Te sny w ogóle nie mają sensu. Przez całe życie mi powtarzano, że sny to bzdura i kpina, matka jest szalona, a ja nigdy tego nie kwestionowałam. A więc tak, to dla mnie ważne, żeby pani mnie wysłuchała i nie uznała od razu za wariatkę, jeśli zadam sobie trud i spróbuje opowiedzieć o moich snach. To dla mnie ważne, żeby ktoś, ktokolwiek mi uwierzył”
“Snowflake”, jak już wspomniałam, to dość nijaka powieść, jeżeli szuka się porywającej fabuły. Tutaj chodzi o zawarte trudy dorastania. O wzorce, które są niezmienne czy to w biedzie, czy w bogactwie. Trudno odnaleźć siebie, kiedy ma się przez ileś lat wpajane oczekiwania, co do swojej osoby czy też wyobrażenia nabrane przez dorosłych, na których opieraliśmy się, swoją wiedzę na temat ludzi. Jeszcze trudniej szukać siebie i swojego miejsca, siebie, jako dorosłego, gdy nie możemy otrzepać się z dzieciństwa, kiedy musimy zmierzać się z tymi, którzy powinni nas wspierać. Wszystko to opisane jest w liryczny sposób, nabrzmiały od ciągłego napięcia. Napięcia, którego autorka nie umiała na końcu rozwiązać.
Postacie są dobrze wykreowane, mocno zarysowane. Kochająca matka, która nie wie, jak uczucie wyrazić. Wuj, który wycofuje się zbyt łatwo. Świat, który nie ima się tego, poza granicami wioski. W tym mamy Debbie. Dziecinną, chaotyczną, niewdzięczną w swym zachowaniu, szukającą siebie, próbującą grać dorosłą, bo choć wchodzi w ten stan, to nie czuje go. Szuka go nie tam, gdzie powinna. Wzorce trudno odkorzenić, krew zaś nie woda.
“Snowflake” nie należy do specjalnie wciągających powieści czy do tych, po których pozostaje niedosyt. To zlepek wydarzeń z życia głównej bohaterki, w czas których poznajemy jej otoczenie, problemy, charakter. Charakter, który nie da się lubi, bo każdy kiedyś miał lub będzie go miał. Charakter dorastającego człowieka, rozpychającego się łokciami by zrobić sobie miejsce.
Choć z ważnym tematem i w dobrym klimacie akcja się toczy, to wrażenie odniosłam, że autorka nie miała dokładnego pomysłu na historię, którą mają stworzyć postacie przezeń stworzone. Każdy wątek został jak dla mnie rozgrzebany i niedokończony. Brakuje tutaj jakiejkolwiek akcji, natomiast melancholii jest nadto. Trochę, jak film bez koloru. Historia opowiada o emocjach, uczuciach, których się nie czuje. Ja przynajmniej nie odczułam, gdyż bohaterowie wydawali mi się… wyprani z nich.
Kolejnym elementem poruszonym przez Louise, są dziwne fantastyczne zdolności, występujące w rodzinie White’ów. Wyglądają trochę nie na miejscu, nie wprowadzając zbyt wiele. Na początku były one dla mnie jedynie wyrazem schorzeń umysłowych, lecz gdy Billy poszedł wyganiać duchy z czyjejś posesji. Nie rozumiem, co wniosło to, co miało znaczyć. Popsuło, jak dla mnie nieco ogólny zamysł snów.
Stany emocjonalne, choroby na tle psychicznym są tutaj ważnym wątkiem. Choroba Maevie, jej reakcja na śmierć ukochanego, wieczne odrętwienie i wycofanie ze świata Debbie. To, jak depresja zostaje przez tę ostatnią uznana za coś, co mogą mieć tylko wybitne jednostki. Coś, jak status materialny, którym gdy się chwalisz, jesteś najgorszym rodzajem snoba.
Moim zdaniem to ten rodzaj pozycji, którą każdy inaczej odbierze. Jednych poruszy, drugich pozostawi bez reakcji, a jeszcze innych może poirytować bądź całkowicie zdezorientować. Należę do tej ostatniej kategorii. Jak to mówią – nie wiem, co autor miał na myśli. Nie rozumiem do końca tej książki, poza główną refleksją o dorastaniu, o wszechobecnej patologii, gdyż nie istnieje coś takiego jak ‘’normalność”. Ta książka jest jak wiersz. Każdy wyniesie z niego coś innego. Trzeba samemu spróbować, aby się przekonać.
“Zapadając w sen, trafiamy tam, gdzie słowa się rozpływają i tracą znaczenie. Jesteśmy jak deszcz, który wpada do oceanu i przestaje być deszczem. Kiedy zaczynamy śnić, znikamy i nie ma niczego oprócz snu”.
Informacje o książce:
Tytuł: Snowflake
Tytuł oryginału: Snowflake
Autor: Louise Nealon
ISBN: 9788328718593
Wydawca: MUZA
Rok: 2021