Tuż przed kinową premierą ekranizacji Podróży na sto stóp w moje ręce trafił jej papierowy pierwowzór – powieść Richarda C. Moraisa (o tym samym tytule i filmowej okładce). Muszę się Wam do czegoś przyznać – uwielbiam gotowanie i… filmy z wątkiem kulinarnym. Dlatego też z ogromną radością sięgnęłam po tę właśnie książkę. Mimo iż recenzje-laurki z okładki wprost ociekały lukrem, ogłaszając ją „najlepszą powieścią wszech czasów”, odnalezione w sieci wrażenia Czytelników okazały się co najmniej… mieszane. Na skutek tego dysonansu moja ciekawość jeszcze wzrosła.
Masz ochotę wybrać się w podróż inną niż wszystkie, podróż po różnych krajach, kulturach i smakach? Jeśli tak, to polecam Ci podróż „na sto stóp”. Kulinarną. Podobno raz na pokolenie rodzi się człowiek obdarzony „smakiem absolutnym”. I to właśnie on zabierze Cię w tę podróż. Nazywa się Hassan Haji. Jego podróż (a tym samym i snuta przez niego opowieść) to kilkuetapowy szlak wiodący od dzieciństwa spędzonego w indyjskim Mumbaju, poprzez krótką młodość w Londynie i francuskiej wiosce Lumiere, aż do rozkwitu kariery w samym Paryżu. Ta podróż nie rozgrywa się wyłącznie w fizycznej przestrzeni – ona ma kilka warstw. I tak, obok podróży po krajach i miastach, porwani jesteśmy na równoległy szlak – podróży poprzez poszczególne etapy życia głównego bohatera, wraz z towarzyszącymi im „wyzwaniami” (jakby powiedział psycholog rozwojowy) emocjami i refleksjami. I mamy też w końcu – „podróż bohatera”, podczas której Hindus Haji osiąga sukces spoza swoich najśmielszych marzeń. Staje się – z utalentowanego, acz pogardzanego imigranta – właścicielem i szefem najznamienitszej, trzygwiazdkowej restauracji w sercu Paryża. Zupełnie niczym azjatycko-europejska wersja kultowego „american dream” i „from zero to Hero”, prawda? Ponadto, w opowieści tej nie brak również motywu przemiany osobowości (ale nie głównego bohatera; a reszty zdradzić nie mogę) – diabolicznej macochy w dobrą wróżkę-matkę chrzestną.
Tak, można by zarzucić tej historii naiwność i pretensjonalność, ale… moim zdaniem byłaby to niesprawiedliwość. Historia Hassana, okraszona szczyptą tej „naiwności” staje się niczym metaforyczny „rosół” dla duszy – rozgrzewa, koi zszargane nerwy i wywołuje uśmiech na twarzy. A przy tym jest lekkostrawny. Co więcej, kolejom losu Hindusa i jego rodziny nie brak również dodatku niemałych ilości soli, chilli i octu. A więc o to, że kogoś zemdli od nadmiaru cukru, obawiać się nie trzeba. Ale wracając do warstw podróży bohatera – jest jeszcze jedna, i to być może najważniejsza. Warstwa smaku, wobec której to pozostałe wydają się być tłem. Ona z pewnością ucieszy wszystkich miłośników kulinariów, aczkolwiek… dla mnie (nieznającej niestety języka kuchni francuskiej) wydawała się momentami zbyt naszpikowana egzotycznymi składnikami i obcymi wyrazami, by zainspirować do eksperymentów we własnej kuchni… Prawdę mówiąc, potrzebowałam niemało czasu, by przyzwyczaić się do tego specyficznego języka powieści, który (ze względu na poszatkowanie francuskimi słowami i całymi frazami – nie zawsze, niestety, objaśnionymi) znacznie spowalniał płynność czytania i utrudniał „odpłynięcie w krainę wyobraźni”. Być może dla czytelników władających językiem francuskim ten styl nie stanowiłby problemu, ale mnie – choć bez wątpienia na swój sposób uroczy – irytował.
Powieść Moraisa skonstruowana jest niczym pamiętnik, pisany z perspektywy czasu przez głównego bohatera – Hassana. W pamiętniku tym zaś dominują… wrażenia. Dlatego, jeśli szukasz, Czytelniku, dynamicznej akcji, to możesz się rozczarować. Akcja tutaj płynie wolno, a i tak ustępuje opisowi wyrafinowanych dań i wrażeń smakowych. Przypadł mi do gustu styl pisarza – niezwykle żywy, bogaty i plastyczny język, pobudzający wyobraźnię, bezpośredniość i naturalizm opisów oraz dystans i poczucie humoru. Gdyby nie wspomniane wyżej przeładowanie francuszczyzną, to powieść czytałoby się naprawdę lekko.
Niestety, Podróż na sto stóp Moraisa to powieść według mnie bardzo nierównomierna pod względem poziomu poszczególnych jej części. O ile pierwsza część mnie nie porwała, ale z wolna rozbudzała ciekawość na więcej, drugiej prawie nie zauważyłam, a trzecia okazała wprost genialna, to przez ostatnie (paryskie) rozdziały ledwo przebrnęłam. Niestety, zmierzając ku końcowi podróży „na sto stóp”, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, jakby autorowi skończyła się koncepcja i zamysł, a kolejne zdania pisane były już na siłę, bez tej wcześniejszej barwności i lekkości – bodaj największych atutów. Zniknęły żywe kolory, zdominowane przez przygniatającą, lepką szarość i smaki, zastąpione teraz przez jeden smak – „nijaki”. Atmosfera w powieści zagęściła się i zaczęła mnie, Czytelnika przygnębiać. Do tego po prostu nudzić. Podróż na sto stóp, z ciepłej i dowcipnej powieści o życiu i kuchni, zmieniła się nie do poznania. Niestety, w efekcie tych kilka ostatnich rozdziałów pozostawiło we mnie spory niedosyt i niesmak. Gdyby nie to, powiedziałabym, że ta powieść – choć może nie (jak wieściły „laurki” na okładce) „wybitna” – jest po prostu „dobra”. Ale nawet mimo tych wszystkich wad – polecam Podróż na sto stóp. Sugestywnością barw, smaków i zapachów pomaga rozjaśnić szarą rzeczywistość dni takich jak ten – oficjalnie jeszcze letnich, ale z aurą niemalże środka jesieni.
Informacje o książce:
Tytuł: Podróż na sto stóp
Tytuł oryginału: The Hundred-Foot Journey
Autor: Richard Morais
ISBN: 9788311128941
Wydawca: Bellona
Rok: 2014