Biografie i wspomnienia

Patomotoryzacja oczami MotoBiedy – Michał Koziar

Patomotoryzacja oczami MotoBiedy - Michał Koziar

Patomotoryzacja oczami MotoBiedy
Michał Koziar

Święta, święta i po świętach… Ten tekst jest tak oklepany jak nadwozie Poloneza (o ile rdza nie przeżarła go na wylot). Takie specyficzne poczucie humoru udzieliło mi się po lekturze książki „Patomotoryzacja oczami MotoBiedy”, którą dostałem w prezencie (oczywiście świątecznym! Stąd pierwsze zdanie). I to z autografem! Przyznaję, że czytając ją, ubawiłem się przednie, nawet na więcej niż 30%, których życzył mi autor. W końcu to niełatwa sztuka połączyć bluzgi z naprawdę merytorycznymi i trzymającymi poziom uwagami. Cóż, bez sporej dozy intelektu nie byłoby to możliwe.

Adresatami tych „czułych” epitetów są (spadające) gwiazdy polskiej i socjalistycznej myśli motoryzacyjnej, zaśmiecające, tzn. poruszające się po krajowych drogach w dekadzie zapaści gospodarczej, czyli w latach 80. Tak, Michał Koziar nie przebiera w słowach, opisując pojazdy takimi, jakimi naprawdę były – psującymi się, tandetnie wykonanymi i na dodatek trudno dostępnymi. Jednak z jakiegoś powodu cieszą się estymą, a ich wspomnienie wywołuje w ludziach, zwłaszcza pamiętających słusznie minione czasy, niezwykły sentyment. Właśnie – sentyment. Kto nie poddaje się jego zwodniczemu wpływowi, niech pierwszy rzuci kamieniem…

Ja tego nie zrobię i – co więcej – przyznam się, że moim pierwszym autem był Polonez Caro z lakierem metalizowanym! Auto strasznie toporne, z niemiłosiernie wyjącym mostem, słabo wyciszone i z kierownicą wielkości koła wozu drabiniastego… Straszne pato, ale mimo wszystko ciepło go wspominam. I być może to mnie (trochę) łączy z Michałem Koziarem, który darzy perwersyjną, słodko – gorzką, miłością samochody z dawnego bloku wschodniego. Hmmm… Każdy coś ma, tyle że nie każdy się do tego przyznaje. A że ja również zetknąłem się z częścią tych niesamowitych bolidów, w recenzji „Patomotoryzacji…” pozwolę sobie na osobiste wtręty. Z sentymentu, bo jakżeby inaczej?

Pierwszy na scenę wjeżdża nasz mały „bohater” narodowy, auto, które zmotoryzowało Polskę, a przez to umożliwiło naszym dziadkom i rodzicom zagraniczne wojaże, choćby do bułgarskich Złotych Piasków. Tak! Chodzi o Fiata 126p vel Malucha. Podróż ciasnym, awaryjnym i głośnym samochodzikiem musiała nieźle podbić naszą narodową martyrologię…

W tym miejscu przywołam pewną retrospekcję. Akcja toczy się na początku lat 90., ja i mój starszy o 2 lata brat siedzimy na kanapie Malucha (byłem wtedy dzieckiem, dzięki czemu się tam zmieściłem, nie łamiąc sobie nóg), a nasi rodzice pchają go do domu… Nie dla sportu czy rekreacji, nawet nie dlatego, że się zepsuł! Po prostu zabrakło nam paliwa…

A co o właściwościach drogowych Fiacika sądzi autor książki?

“(…) ten hałaśliwy paździerz oczywiście nie przyspiesza, ale też nie hamuje, bo po co”.

Nic dodać, nic ująć.

Udajmy się dalej na Wschód, skąd w latach 90. na nasze drogi wyjechało cudo ówczesnej, (czyli zacofanej) ukraińskiej techniki – ZAZ Tavria. Cytując mojego ojca – „To było niezłe auto”. Nie wiem, nigdy nim nie jechałem.

Wracając na krajowe podwórko, nie możemy pominąć Fiata 125p, montowanego u nas na licencji włoskiego koncernu. Mój wspomniany już rodziciel (przy okazji – pozdrawiam!) miał takie “cudo” na początku lat 90. Jako niefrasobliwe dziecko lubiłem sobie zjeżdżać z jego długiej maski (chyba obyło się bez wgnieceń). Ta osobliwa konstrukcja (krzyżówka Fiata 125 z drugiej połowy lat 60. i starszego modelu 1300/1500, wywodzącego się jeszcze z lat 50.) przetrwała w produkcji 24 lata! O kilkanaście za długo.

I taka była przypadłość centralnie sterowanej gospodarki PRL, kiedy to brak pieniędzy na cokolwiek skutkował takimi oto patologiami. Nie było nas po prostu stać na zastąpienie starego modelu nowym. Ale! Polak potrafi, dlatego dokonano u nas niezwykłego, unikatowego w skali świata, „przeszczepu”. W latach 70. zgrabną karoserię Poloneza opakowano „wnętrznościami” Fiata 125p, przez co pseudonowe auto miało gorsze osiągi od poprzednika, ponieważ było od niego cięższe… Takie rzeczy tylko w PRL.

Przestaję się już pastwić nad poprzednim systemem i wracam do głównego tematu. Autor (co nietrudno zauważyć) szczególnymi względami darzy polskie wyroby samochodowe, dlatego nie zostawia suchej nitki na Żuku, Nysie, Tarpanie i jego pochodnej – Honkerze. Więcej ciepłych słów poświęcił m.in. rumuńskiej (ale na francuskiej licencji) Dacii 1300, Skodzie Favorit czy Ładzie Nivie. A że jest przy tym obcesowy? To dla mnie plus, ponieważ wykłada kawę na ławę. Jest przy tym wulgarny i zapewne jego barwny język będzie dla części osób zbyt dosadny.

Patomotoryzacja…” stanowi bardzo niecodzienny przegląd aut, które na trwałe wpisały się w krajobraz polskich ulic lat 80. XX wieku. Poza danymi technicznymi otrzymujemy wrażenia z jazdy jej autora oraz sporą garść ciekawostek na temat poszczególnych modeli. Jak już wspomniałem – użyte w niej słownictwo nie każdemu się spodoba. Po książkę nie powinny też sięgać dzieci. Z ewidentnych minusów – w „Patomotoryzacji…” znajduje się trochę błędów interpunkcyjnych, stylistycznych oraz literówek. Ale nie jest ich też tak dużo jak awarii w kilkunastoletnim Polonezie. Przymykam jednak na nie oko, ponieważ treść dosyć skutecznie je przesłania, a o to przecież chodzi.

Informacje o książce:
Tytuł: Patomotoryzacja oczami MotoBiedy
Tytuł oryginału: Patomotoryzacja oczami MotoBiedy
Autor: Michał Koziar
ISBN: 9788394679859
Wydawca: Wydawnictwo Złomnik
Rok: 2021

Sklepik Moznaprzeczytac.pl

Serwis recenzencki rozwijany jest przez Fundację Można Przeczytać