„Dziennik znaleziony w błękicie” – najbardziej niesmaczna, odpychająca, odrażająca i przerażająca książka, jaką przeczytałam w swoim życiu. Polecam tylko masochistom.
Świeżo po zakończonej lekturze tej niewielkiej objętościowo książeczki towarzyszy mi jedna refleksja. I postulat zarazem: Na okładkach pewnych książek, w widocznym miejscu, powinno znajdować się ostrzeżenie. Następującej przykładowo treści:
„Uwaga! Lektura tej pozycji grozi nudnościami, utratą apetytu, koszmarami nocnymi. Przed otwarciem skonsultuj się z psychiatrą bądź psychologiem w celu weryfikacji stanu twojej psychiki. Szkody mogą być nieodwracalne. Ryzyko to podejmujesz wyłącznie na własną odpowiedzialność”.
Zapoznawszy się z informacjami na tylnej okładce, porzuciłam naiwność łatwej, lekkiej i przyjemnej powiastki i czułam przedsmak lektury ambitnej, nietuzinkowej, kontrowersyjnej, prowokacyjnej. Może nawet ciut obrazoburczej, czego zapowiedzią są słowa B. Keff:
„Książka Marka Susdorfa jest namiętną i szaleńczo (!) logiczną krytyką religii, która odcina człowieka od jego ciała, tym samym odcina go od siebie samego i tym samym od innych ludzi. Religia jako sadomasochistyczna samotność, cierpienie i Urząd, w którym została zinstytucjonalizowana przemoc (…)”.
Chociaż lubię tego typu czytelnicze wyzwania, to przerosło mnie w całej rozciągłości. Miast prowokować do krytycznej analizy rzeczywistości (choćby i psychoanalizy, a co!), sprowokowało niemalże… wymioty. Nie moja stylistyka, nie moja estetyka. „Jestem zbyt wrażliwa” – stwierdzam. Ale potem pokazuję książkę dwóm mężczyznom, których o nadwrażliwość nie posądzam. Po lekturze fragmentów okazuje się, iż ich odbiór i ocena są zbieżne z moimi.
Głównym bohaterem „Dziennika” i zarazem jego pierwszoosobowym narratorem jest Mladi. Lat 26, tak zwany inteligent (dwa tytuły magistra, biegła znajomość trzech języków obcych), obecnie urzędnik. Homoseksualista. Zafiksowany na punkcie ciała, cielesności, fizyczności i jej przejawów wszelakich. Buntujący się przeciwko religii, bogom, i duszy, która go „dusi”. Porzucony przed pięciu laty przez kochanka Starija, po latach psychicznego piekła, postanawia się zemścić. Kiedy miłość przeradza się w nienawiść, Mladi uprowadza, więzi i torturuje dawnego kochanka. W otchłani swojej własnej piwnicy, urządza mu prywatną Pasję. Do granic opętany obłędem, widzi w nim – Stariju – Boga, Chrystusa, którego odziera z szat i katuje, aby boskość uczynić bardziej namacalną, ludzką, bliższą człowiekowi. I w swoim szaleństwie planuje się przekonać, czy męczeńska śmierć przyniesie kolejne zmartwychwstanie… Przy czym nazwanie tego „Pasją” nie jest bynajmniej (tylko i wyłącznie) zabiegiem stylistycznym, literacką metaforą (o co ja posądzałam autora, zanim jeszcze zaczęłam czytać). Gdybym wiedziała, na jaki poziom obłędu i okrucieństwa wzniesie się główny bohater, a makabrycznego realizmu i naturalizmu autor… z całą stanowczością bym jednak podziękowała. Jednak bardziej od poszerzania literackich horyzontów cenię sobie spokój własnego umysłu.
Abyście mieli pewną próbkę tego, czego się należy spodziewać sięgając po tę książkę, przytoczę obszerny cytat:
„Co zaś się tyczy piwnicznego, to w chwili mówienia rozpościera się w nim aromat kału. Skawalający się miejscami, to jest przy suficie i w rogach pomieszczenia. Proszę państwa, Stariji nie wytrzymał i zrobił kolejną kupę! W spodnie! Taka to już po prostu prawda. (…) wierzącemu trudno myśleć o bogu w kategoriach stolca. A tu, proszę! Najprawdziwsza kupa. Jeden z przedstawicieli panteonu bogów właśnie zrobił kupę. Proszę państwa do kupy!” (cytat ze s. 65).
To oczywiście tylko fragment, którego nie wybrałam, kierując się czystą złośliwością. Taki jest bowiem dominujący styl i język tej książki. I taki właśnie klimat panuje w piwnicy, do której musi zejść czytelnik – ciężki, duszny, mroczny, makabryczny. Przesiąknięty fetorem moczu, kału, krwi, potu, łez, alkoholu. I okrucieństwa, które jest dosłowne. Dosłownie, mimo licznych metafor i innych środków, w które obfituje styl Marka Susdorfa. Tu nie ma miejsca na subtelne niedopowiedzenia. Całości dopełnia maksymalnie realistycznie naturalistyczna szata graficzna – od okładki, na której widnieje ludzkie serce nabite na krzyż zrobiony ze sztućców, poprzez liczne ryciny anatomiczne ludzkich narządów, na pocztówce załączonej do książki skończywszy. Pocztówce (dosłownie) w formie zdjęcia częściowo nagiego autora, wymazanego czymś krwio-podobnym (więcej zdjęć). Całość prowokuje, szokuje i przyprawia o dreszcz…
Nie jest to też niestety lektura, podczas której można, od czasu do czasu, na wybrane sceny „zamknąć oczy” lub odwrócić głowę (niczym w kinie), odwracając uwagę od tego, co budzi lęk, grozę czy obrzydzenie. Bo ona jest jednym wielkim ciągiem takich właśnie scen. I to ciągiem geometrycznym. W tej prozie wyszukane słownictwo i nawiązania do tekstów kultury miesza się z wulgarnością i odorem ludzkich fekaliów. Nie mniej okrutny jest też, do granic zantropomorfizowany Bóg, jednocześnie wyśmiany i zdeptany. W tej okrutnej grze bogowie stanowią bowiem postaci pierwszoplanowe, a według głównego bohatera – praprzyczynę wszelkiego zła, smutki i melancholii. Chociaż spodziewałam się bardzo krytycznego spojrzenia na religie, treści zawarte w „Dzienniku” uważam za wyjątkowo niesmaczne. Nie odnalazłam w nim nic, co by mnie skłoniło do jakiejkolwiek psychologicznej czy antropologicznej refleksji na tym polu. I mimo, iż uważam siebie za osobę o otwartym umyśle i tolerancyjną, to ta powieść przekroczyła moje granice. Światopoglądowe, emocjonalne. A nade wszystko – dobrego smaku. Czytelnikom o radykalnych i konserwatywnych poglądach na wyznawaną przez siebie religię, przywiązanym do swoich poglądów – zdecydowanie odradzam. Swoją drogą (i tak pół żartem, pół serio) – być może zbiorowy pozew o obrazę uczuć religijnych Katolików to tylko kwestia czasu.
Zaintrygowana osobą autora recenzowanej pozycji, zrobiłam w sieci mały research. Marek Susdorf, rocznik ‘85, to sympatyk środowiska LGBT oraz feministek. Zainteresowanym jego twórczością, polecam wywiad z nim oraz jego przykładowy felieton, które dają próbkę poglądów obecnych w książkach. Mnie zaś osoba Susdorfa skojarzyła się z sylwetką kontrowersyjnego preparatora von Hagensa – oprócz podobieństwa w postaci przekuwania naturalizmu fizyczności w sztukę, obaj budzą we mnie tak samo skrajne emocje. I nie wiem, czy geniusz to, czy…
Na koniec kajam się pokornie… Mea culpa. Dopuszczam do siebie ewentualność, że „Dziennik…” należy to do tej prawdziwej Literatury, na której to ja się może niekoniecznie znam. Nie rozumiem jej wieszczego przesłania. Ale uwierzcie mi i postarajcie się zrozumieć – warstwa słów, która (wbrew mojej woli) uruchomiła machinę bardzo plastycznej wyobraźni nie do zatrzymania, nie pozwoliła mi poddać tekstu chłodnej, logicznej analizie. Wierzcie lub nie – im bliżej było do końca (opisy bestialskich tortur), tym bardziej moje reakcje fizjologiczne przybierały na sile. Będąc w takim stanie ciała i umysłu, nie miałam najmniejszej ochoty rozgryzać psychiki prymitywnej wersji Hannibala Lectera i zastanawiać się, czy jego postawa wobec Boga/ homoseksualizm/ psychopatyczna osobowość wynika z kompleksu Edypa, lęku przed ojcem a może odrzucenia przez matkę we wczesnym dzieciństwie… Akcja mnie nie wciągnęła i nie rozbudziła ani krzty ciekawości na zakończenie. Zamiast tego, nerwowo wertowałam strony, aby jak najszybciej uwolnić się od koszmaru Mladijowej piwnicy i umysłu. Gdybym recenzowaną pozycję czytała wyłącznie dla własnej przyjemności, przerwałabym tuż za połową. Ponieważ jednak tego nie uczyniłam, to nawet teraz, wiele godzin po odłożeniu książki w odległy kąt, nadal prześladują mnie obrazy, jakie mój umysł stworzył podczas lektury. „Dziennik znaleziony w błękicie” Susdorfa to lektura, jakiej nie zapomnicie być może do końca życia. Ale nie jest to bynajmniej komplement ani reklama, a raczej – ostrzeżenie.
Informacje o książce:
Tytuł: Dziennik znaleziony w błękicie
Tytuł oryginału: Dziennik znaleziony w błękicie
Autor: Marek Susdorf
ISBN: 9788373865433
Wydawca: Nowy Świat
Rok: 2014