Zazwyczaj ocena przeczytanej książki nie jawi mi się jako problem. Prosta matematyka – przypada mi do gustu lub nie. Zdarzają się jednak sytuacje, kiedy po każdej, dosłownie każdej przeczytanej stronie książki mam w sobie całkowicie sprzeczne emocje. Z jednej strony wewnętrzny opór, niechęć czy też zniecierpliwienie, z drugiej niesamowicie silną potrzebę, by dowiedzieć się co niesie następna kartka, dokąd prowadzi ścieżka fabuły. Trudno jest mi jednak sobie przypomnieć książkę, która wywołuje we mnie aż tak dużą nawałnicę emocji, w dodatku tak bardzo skrajnych, jak powieść Piotra Kulwanowskiego. Miasta niknących świateł to mikstura. Mikstura, która zmienia Czytelnika w sposób nieodwracalny. Spotkanie z książką jest przeżyciem intensywnym, nasyconym emocjami. Wydaje mi się, że nie na wyrost będzie stwierdzenie, że na spotkanie z tą powieścią to dla Czytelnika próba siły, którą nie każdy musi wygrać.
Piotr Kulwanowski tworzy powieść, której głównym bohaterem są emocje. Tak, emocje. Świat uczuć wewnętrznych głównego bohatera szerzy ekspansję na kartach książki, przyćmiewa ciąg wydarzeń. Główny bohater – Maks, cierpi na ból istnienia i nawet nie próbuje temu zaprzeczyć. Od pierwszej strony spotykamy się z jego cierpieniem, znudzeniem życiem, przedmiotowym traktowaniem ludzi i niechęcią do świata. Trudno znaleźć coś, co ma dla niego prawdziwe znaczenie. Ciężko powiedzieć, że żyje choćby z dnia na dzień. Jego życie się toczy, on sam uczestniczy w procesie toczenia, nie wkładając w niego choćby odrobiny energii. Kolejne strony książki powoli wprowadzają nas w życie bohatera, wyłaniając pomiędzy cierpieniem a znudzeniem elementy, które zaczynają tworzyć układankę życia bohatera. Nieudane dzieciństwo, irracjonalna relacja z ojcem i wreszcie kobieta. Autor powoli odsłania te trzy filary życia bohatera, tworząc podłoże i uzasadnienie przelewającym się przez litery emocjom. Mniej więcej od połowy książki akcja nabiera tempa – a w zasadzie zaczyna być akcją. Kiedy autor wyjaśni nam już takie-a-nie-inne przyczyny takich-a-nie-innych myśli i zachowań bohatera, Maks zaczyna żyć własnym życiem i podejmować działania, prowadzące go raz w stronę życia, kiedy indziej znów w stronę śmierci. Balansuje do pewnego dnia, kiedy to przychodzi mu odwdzięczyć się za coś, co kiedyś w tym swoim chorym świecie otrzymał.
Na kartach powieści stykam się ze stereotypowym samcem, mężczyzną, który z pozoru jest zupełnie kimś innym, niż gdzieś w głębi serca. Kreacja głównego bohatera jest dosyć szablonowa i przewidywalna. Maks jest tylko – lub jak kto woli aż – odbiciem rzeczywistości, która uderza w niego ze wszystkich stron. Jest gąbką, która chłonie całe zło i ułudę świata. Magnesem, który przyciąga do siebie porażki. Wodą, w której w pewnym momencie sam zaczyna tonąć. Maks nie jest jednak przesiąknięty złem do szpiku kości. Gdzieś głęboko, pod tymi wszystkimi warstwami kryje się kawałek mięsa, tłoczący krew do tkanek. Pomimo zadanych ran bije, próbując czasem przebić się na wierzch i ujrzeć światło dzienne.
Elementem wzbudzającym we mnie kompletną ambiwalencję jest konstrukcja książki. Z okładki dowiaduję się, iż główny bohater zmaga się z chorobą żony. Czekam więc od pierwszej strony na te zapowiedziane zmagania, by dopiero po siedemdziesiątej stronie poznać wspomnianą żonę, leżącą od kilku lat na cmentarzu. Wywołuje to we mnie nie lada konsternację. Co więcej, mniej więcej do tego czasu książka jest dla mnie zwyczajnie nudna. Nie ma w niej nic, co chociaż na chwilę pobudziłoby mój umysł. Cierpienie bohatera przeplata się z jego druzgocącym życiem i godnymi litości przemyśleniami. Tyle. Mniej więcej w połowie książki fabuła się rozjaśnia – dostaję odpowiedzi na swoje pytania, zaczynam rozumieć sens książki i łączyć fakty. Od tej chwili nic nie jest w stanie odciągnąć mnie od książki. Ta część zdecydowanie wynagradza moje męki przy pierwszej połowie książki. Zwieńczeniem dzieła jest epilog. Genialny pomysł, jeszcze lepsza realizacja. Kilka stron dopina całość w taki sposób, że całkowicie zmienia we mnie obraz głównego bohatera oraz przedstawionych wydarzeń. Za ten zabieg chylę czoła. W całości powieści da się wychwycić kilka zdań, które w zupełności można by było zakwalifikować do kategorii „cytaty roku”. Nie wiem czy naszpikowanie książki morałami i hasłami pobudzającymi egzystencjalne refleksje to zamierzony zabieg autora – jeśli tak, to całkiem udany. W przeciwnym razie należy tylko pogratulować plastyczności języka.
Miasta niknących świateł Piotra Kulwanowskiego to swoista mieszanka wybuchowa – może nie gatunków, bardziej miejsc w człowieku, w które autor się wdziera, by wyszarpać z Czytelnika reakcję na przestawianą fabułę. Powieść dociera we mnie do miejsc, których wcale nie chcę otwierać – nie robi sobie z tego jednak kompletnie nic, uderzając zarówno w serce jak i w duszę. Zostawia mnie boleśnie otwartą, z polem do refleksji zarówno nad książką jak i samym sobą.
Informacje o książce:
Tytuł: Miasta niknących świateł
Tytuł oryginału: Miasta niknących świateł
Autor: Piotr Kulwanowski
ISBN: 9788379421237
Wydawca: Novae Res
Rok: 2014