Czy istnieje limit nieszczęść, które mogą spaść na jedną osobę? Za oknem prószy śnieg. Ta zimowa aura sprzyja refleksjom nad sensem naszego istnienia. W kominku żwawo tańczy ogień. A w ciemności za oknem, oświetlanej jedynie światłem latarni kryje się pewna tajemnica. Życie potrafi być niesprawiedliwe – w jednej chwili potrafi odebrać wszystko, co kochamy. Ale los potrafi też być wyjątkowo hojny i na złotej tacy podać wszystkie spełnione marzenia. Od czego to zależy? Pewnie nie ma na świecie człowieka, który byłby w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Chyba to właśnie czyni życie tak intrygującym. W grudniowe popołudnie wpadła mi w ręce książka pod tajemniczym tytułem „Jeszcze nie czas” autorstwa Julii Kacprzak. Nie miałam zbyt wiele czasu pomiędzy gotowaniem obiadu a spacerem z moimi czworonożnymi przyjaciółmi, ale muszę przyznać, że kilka zdań skutecznie przyciągnęło moją uwagę. I tak minęło kilka minut, może kilkanaście – ziemniaki zdążyły wykipieć, a psy dalej spoglądały tęsknym wzrokiem w stronę przedpokoju. Nie martwcie się, zanim zaczęłam kontynuować – wyszłam z psami na króciutko, gdyż mróz szczypiący w policzki (ja) i łapy (psy) uniemożliwiał dłuższy spacer. Do ziemniaków dolałam wody i wróciłam do czytania (tak dobrze zgadliście dolewałam wody jeszcze raz). To tylko pokazuje jak łatwo zatopić się w historii o sile przyjaźni dwóch młodych kobiet. Maja i Wera (Beza) znają się jak łyse konie, gdy Maja zostaje na świecie sama – w wypadku traci rodziców i siostrę to właśnie Beza staje się jej rodziną – jedyną, jaką ma. Spędzają długie godziny na rozmowach przy winie – snują plany na przyszłość, dzielą się swoimi marzeniami, wspólnie rozwiązują problemy. Są wręcz nierozłączne. Wszystko zmienia jedno popołudnie, gdy Maja odbiera telefon, i głos policjanta informuje ją, że Wera miała poważny wypadek i jest w szpitalu. Operacja. Maja nie chce wierzyć słowom lekarzy, którzy mówią, że Wera może się już nie obudzić. Dziewczyna postanawia, że zrobi wszystko, co w jej mocy, by pomóc przyjaciółce wrócić do życia. O czym jest ta powieść? O sile przyjaźni, która jest silniejsza niż śmierć. O tym, że każdy człowiek potrzebuje bratniej duszy. A gdy już ją znajdzie, to musi zrobić wszystko, by jak najdłużej mieć ją obok. Edna Buchanan pisała, że: „Przyjaciele to rodzina, którą wybieramy sobie sami”. Myślę, że każdy z nas zgodzi się ze stwierdzeniem, że więzy krwi nie są niezbędne, by zbudować trwałą i silną relację. Maja jest trochę takim współczesnym Hiobem – w wypadku traci rodziców i siostrę, a niedługo potem jej przyjaciółka leży w stanie wegetatywnym na szpitalnej sali i lekarze nie dają jej wielkich szans na wybudzenie, nie układa jej się z chłopakiem, a rodzina zastępcza skrywa ohydne tajemnice. Jednak coś każe Mai wierzyć, że Beza do niej wróci. To nie może być koniec. Jeszcze musi istnieć szansa, aby wszystkie plany, które miały z Bezą udało się urzeczywistnić. Ta książka jest jak balsam na traumy. Jak spowiedź i rozliczenie z przeszłością. Jak stawianie czoła demonom, które nie pozwalają zasnąć w nocy i zaznać spokoju. Główna bohaterka mimo młodego wieku jest zaskakująco dojrzała i siła z jaką stawia czoła przeciwnościom losu jest godna pozazdroszczenia. Być może na jej dojrzałość miały wpływ trudne sytuacje, którym musiała sprostać.
Ta historia daje nadzieję na to, że śmierć to nie ostateczne pożegnanie i że tam po drugiej stronie coś na nas czeka. Póki jednak jesteśmy po tej stronie tęczy – powinniśmy czerpać z życia pełnymi garściami i nie zostawiać niczego na jutro. Nigdy nie wiadomo, ile czasu nam zostało. Ta książka naprawdę pomaga snuć niezliczone refleksje nad sensem życia i istotą śmierci. Zostaje w czytelniku na długo po zakończonej lekturze. To właśnie lubię w melancholijno-refleksyjnych ujęciach tematu życia i śmierci – pozwalają zadać wiele filozoficznych pytań, na które nie ma jednej dobrej odpowiedzi, a każda udzielona jest równie prawdopodobna co nieprawdopodobna. Jedno co zostaje z nami po przeczytaniu ostatniego zdania – to nadzieja. Na to, że nasi bliscy, którzy odeszli – mimo iż nie możemy ich zobaczyć to trwają przy nas niczym anioły. A chociażby z tą świadomością, łatwiej iść przez życie. Refleksyjnej lektury Wam życzę!