„Influenza Magna” Bogusława Chraboty to książka – zaskoczenie, niezwykle miła niespodzianka, jakich, jeśli chodzi o polskich autorów, miałam ostatnio kilka. Bogusław Chrabota jest szerzej znany jako dziennikarz współpracujący z Polsatem oraz jako redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”. Nie wiedziałam, że pisze książki. Tym bardziej więc zaskoczyło mnie, że tak znakomite. Bo o jego „Influenza Magna” nie można rzec inaczej. To powieść o końcu starego świata, który zarazem zwalnia miejsce nowemu. O końcu wielkiego cesarsko królewskiego imperium Franciszka Józefa (w książce jeden z bohaterów, Czech Josef Palka, to typ wybitnie szwejkowski). O końcu świata gorsetów i krynolin, o końcu akademizmu i burżuazyjnego konwenansu. I o narodzinach nowego. Nowej Polski, nowych prądów artystycznych, ale też wielu ekstremizmów, do tej pory skrępowanych sztywnymi regułami. O głos zaczęli dopominać się zaciekle komuniści, nacjonaliści, anarchiści, i kto tam jeszcze obudził się z letargu.
Influenza Magna – wielka grypa, zwana potocznie hiszpanką, w latach 1918-1920 zdziesiątkowała populację na świecie. Ale ten tytuł to zarazem alegoria wielkiej rewolty, wzbudzonej i pandemią, i Wielką Wojną, i przewrotem w Rosji i pewnie jeszcze kilkoma czynnikami, które uruchomiły lawinę zmian w Europie na wielu polach. Rozczarowani, przybici, rozgoryczeni ludzie zaczęli poszukiwać alternatywy dla dotychczasowego życia.
Mamy w tej książce wszystkiego po trochu, we właściwych proporcjach. Jest burzliwy romans zakończony tragiczną śmiercią, są samobójstwa i zabójstwa, a nawet podejrzenie miłości kazirodczej. Jest zmaganie się artysty z mieszczańską kołtunerią, nagość modelek w pracowniach malarzy, freudowska psychoanaliza i kobieca histeria. Jest też groza wojny, na którą mężczyźni wyruszają pewni siebie, z entuzjazmem i przekonaniem, że potrwa ona co najwyżej kilka tygodni oraz brutalne zderzenie z jej krwawą prawdą i ludzką śmiertelnością. Autor pokazał także bezradność lekarzy na polu walki, a także ich poczucie niemocy wobec rozprzestrzeniającej się z prędkością światła zjadliwej epidemii grypy.
Wśród bohaterów powieści spotykamy takich, których nazwiska znamy z historii, jak Zygmunt Freud, starszy pan, siedzący niewzruszenie za swoim masywnym biurkiem w gabinecie wypełnionym starociami, przypominający jeszcze jeden z muzealnych eksponatów, relikt przeszłości, niewrażliwy na wszechobecną dziejową burzę. Co i rusz przewija się Tadeusz Boy-Żeleński, filozof Ludwig Wittgenstein oraz wielki malarz modernizmu – Gustav Klimt. Obok zaś mamy postaci nieznane, bądź dawno zapomniane, a wszystkie bardzo interesujące, nietuzinkowe i specyficznie powiązane ze sobą w swoistym węźle życia, mające na siebie wzajemny, destrukcyjny niestety wpływ. Myślę tu o malarzu Egonie Schiele, którego bardzo młodo zabrała hiszpanka, o poecie Georgu Traklu i jego nieszczęśliwej siostrze Grecie – pianistce śniącej o światowej karierze.
Jak łatwo się domyślić, bohaterowie, uczestnicy kulturalnego parnasu początku wieku wiodą burzliwe rozmowy o sztuce, zadając przy tym odwieczne pytanie, czy wystarczy, gdy jest ona tylko zachwytem nad pięknem świata, czy też powinna ukazywać również jego drugą stronę, wynaturzenie, wykoślawienie. Schiele mówi zdecydowanie:
„Ja w swoim malarstwie chcę pokazać prawdę. Prawdę bez retuszu. (…) brzydota jest pięknem, pokazuje, jak brzydkie może być dobro, czyli natura…”.
A może rolą sztuki jest nieść „ważne przesłania, symbole, wartości duchowe i intelektualne, jakąś głębszą prawdę o nas samych”. I czy to przypadek, że artyści którzy obalali tabu, przekraczali granice, łamali sztywne zasady poprawności, byli nieszczęśliwi albo niezrównoważeni. Czy czyhanie na ostatnie chwile konającego, by móc uwiecznić w szkicowniku to nieuchwytne przejście ze stanu ledwie bycia w stan już nieistnienia, chęć dostrzeżenia duszy uchodzącej z człowieka, to jeszcze sztuka, czy już tylko nieusprawiedliwione wścibstwo.
Autor w bardzo sugestywny sposób potrafi nakreślić obraz dojrzewania malarskiego geniuszu, przechodzenia młodego malarza przez kolejne fazy zachwytu, od realizmu, przez postimpresjonizm, później pochylenie czoła nad pełną ozdobników i złota twórczością nauczyciela i mistrza – Klimta, następnie okres eksperymentowania z nagością i niedaleką od pornografii cielesnością, aż po wielkie płótna o głębokiej symbolice. Ten czas rozwoju swoich możliwości to czas trudny, to ucieczka przed banałem, narażanie się na ostracyzm zachowawczego mieszczańskiego społeczeństwa, odwaga bycia sobą i uprawiania sztuki w zgodzie z sobą, choćby w osamotnieniu, wbrew wszystkim.
Świat pracowni malarskich pachnących farbami i terpentyną, świat młodziutkich modelek, będących jednocześnie muzami i kochankami, to klimat bohemy oddany w sposób mistrzowski. Czy są to kręgi cyganerii pędzla, czy pióra, wszędzie kipią żądze, krew krąży szybko, emocje buzują. Mężowie i kochanki, żony i kochankowie, nie miłość, a pożądanie, które za nią biorą jest tą samospalającą się siłą, nad którą nawet nie próbują zapanować. Pierwsze fascynacje przeradzające się w gwałtowną namiętność, by zakończyć się całkowitą destrukcją, rozpaczą i obłędem. Topi się je w absyncie, papierosowym dymie i oparach opium.
Zachwyca styl Chraboty, soczysty, obrazowy język, oddający w pełni klimat epoki, i podobnie, jak ona, zróżnicowany. Inny w opisie ekscentrycznego, wyrafinowanego sposobu życia wiedeńskiej cyganerii, uwikłanej w rozbuchane romanse i rozdzieranej sprzecznymi pragnieniami. Odmienny w opisach zmagań bitewnych, krajobrazu wojennych zniszczeń i ludzkiego cierpienia, kiedy to „dawni bohaterowie stali się kawałkami ożywionego mięsa, które trzeba było czyścić, przemywać środkami dezynfekującymi, ciąć, zszywać, łatać, cerować”, czy też bezradności lekarzy w obliczu szalejącego wirusa grypy, na który mogli ordynować jedynie aspirynę. Wieś galicyjska, zapadła gdzieś na krańcu świata prowincja, gdzie ostatnie słowo ma ksiądz, a chłop najczęściej nie umie czytać, oddana została z cudowną pieczołowitością krajobrazu, zachwytem nad jego bogactwem, jakim darzy ludzi:
„Ależ pyszne te łąki, ależ kwietne, ależ ciężkie od miodosytnego nektaru”.
Jakby natura nie chciała przyjąć do wiadomości rozprzestrzeniającej się wokół woni trupiego rozkładu i dygotu chwiejącego się porządku. Od razu widać analogię do naszego tu i teraz. Owo ironiczne, złowróżbne przypomnienie, że historia kołem się toczy, co było kiedyś, może się powtórzyć. Ta bezradność, niepokój, zamykanie się w swoich lękach, przerażające statystyki zakażonych i umarłych w ciągu doby, tygodnia, miesiąca. Poszukiwanie panaceum. Stroje ochronne i maseczki na twarzach. I te same pytania. Dlaczego? Czyżby to była kara? Czy możemy wymodlić ocalenie? I dylematy lekarzy, nieprzytomnych z wyczerpania, którzy muszą „robiąc za Pana Boga” wybierać, kogo ratować najpierw. Czy obcowanie na co dzień ze śmiercią tylu ludzi może stępić wrażliwość? Wiegemann, lekarz, jeden z bohaterów książki wspomina:
„Można było patrzeć na ten krótki, niemal niezauważalny proces umierania w kategoriach ontologicznych, jeszcze jest, ale już prawie go nie ma”.
Jest jednak nadzieja. W książce Europa powoli otrząsa się po wojnie. Panie w długich sukniach i kapeluszach znów zajadają się przy kawiarnianych stolikach tortem Sachera, ale czuć już powiew świeżości, a wraz z nim odradza się i Polska. Płyną nowe prądy, artyści szukają alternatywnych form wyrazu, adekwatnych do wyzwań zbliżającej się szybkim krokiem nowej epoki. Patos? Ekspresja? Abstrakcja? Czuć owo rozedrganie, oczekiwanie. Coś się kończy, by coś mogło się rozpocząć. Niech ta nadzieja towarzyszy nam i teraz, gdy ponownie musimy zmagać się z niepewnością jutra. Myślę, że takie było również przesłanie autora tej znakomitej książki.
Informacje o książce:
Tytuł: Influenza Magna
Tytuł oryginału: Influenza Magna
Autor: Bogusław Chrabota
ISBN: 9788382500318
Wydawca: Ringier Axel Springer
Rok: 2021