Nie bardzo wiem, od czego powinnam zacząć tę recenzję. Napiszę więc może na wstępie, że nie bardzo mi się podobała, niestety. Będąc wierna swojej zasadzie nie zamykania się na żaden rodzaj literatury postanowiłam dać szansę kolejnej książce, skoro już nadarzyła mi się okazja.
O autorze wiem tyle, że był norweskim noblistą, a „Dziewczę ze słonecznego wzgórza” to powieść, która rzekomo przyniosła mu największy rozgłos. I tutaj zaczynają się schody… bo ja tego kompletnie nie czuję. Nie chcę tutaj wychodzić na wielką znawczynię literatury, ale jestem stworzeniem, które para się pisaniem o książkach już od wielu, wielu lat i staram się, aby recenzja czy opinia (zwał, jak zwał) każdego tytułu była jak najbardziej konstruktywna i poparta argumentami. Nie wiem. Może, gdybym była starsza spodobałaby mi się bardziej? Jednak jako dwudziestoletnie właściwie jeszcze duże dziecko wciąż doceniam młodzieżówki, fantastykę… Literaturę obyczajową też czasami pożeram, jednak musi coś w sobie mieć. Dla mnie „Dziewczę…” było po prostu… nudne!
Tytułowe dziewczę to córka bogatego gospodarza zamieszkującego norweską doliną zwaną Solbakken. Ten mały zakątek ziemi różni się od innych tym, że słońce grzeje tam mocniej i dłużej niż w innych rejonach. Synnöve swoje życie spędza na pomocy w gospodarstwie i na uczestnictwie w niedzielnych nabożeństwach. Jej rodzina bowiem należy do sekty religijnej. Żeby nie było, tak to zostało ujęte w powieści.
Nasz drugi bohater, Torbjørn właściwie od najmłodszych lat podkochuje się w Synnöve. Przy okazji jest ona najładniejszą dziewczyną w okolicy. Rodzice dziewczyny jednak nie chcą widzieć u siebie młodzieńca, ponieważ jest znany z porywczego charakteru i z chęci do bitki. Tak mijają im dni na pracy, chodzeniu do kościoła… i oni właściwie nic więcej w tej książce nie robią. Ja wiem, że ponad dwieście stron to mało miejsca, aby dobrze rozwinąć bohaterów i tchnąć w nich jakieś życie. Dla mnie niestety każda postać z tej książki była nijaka, papierowa wręcz.
Torbjørn jest nicponiem a Synnöve to wręcz taka norweska dziewica Maryja, która nie ma żadnych wad. Tutaj właściwie zaczyna się i kończy ich charakterystyka. Dla mnie także ich uczucie było niewyraźne i bardzo słabo zarysowane. Przecież oni się na kartach tej powieści praktycznie nie widują!
Oprócz samego poprowadzenia historii nie mogę się przyczepić chociażby do stylu, którym autor operuje dość sprawnie. Dodam też, że opisy norweskich wzgórz i całej malowniczej okolicy zostały bardzo plastycznie nakreślone. Taki sielsko-anielski wiejski obrazek, który mimo wszystko mnie nie kupił.
Nie czynię z tego wywodu anty-recenzji bynajmniej nie z faktu, że autor dostał niegdyś Nagrodę Nobla i nie wypada po nim „jeździć”. Jestem świadoma tego, że ta powieść może się podobać. Jednak ja chyba koniec-końców nie należę do docelowej grupy odbiorców. Przykro, żyje się dalej.
Do niewątpliwych zalet tej powieści zaliczam jej niewielką liczbę stron. Dzięki tej niewielkiej objętości właśnie uporałam się z nią w zaledwie kilka godzin. Chociaż się nudziłam, ale skończyłam! Nie wiem, chyba te naturalistyczne opisy przyrody, gospodarowania i wycieczek do kościoła nasunęły mi automatycznie obraz „Chłopów” Reymonta, co przeważyło szalę na niekorzyść autora. Bo ja do „Chłopów” po opisie tej nieszczęsnej zdychającej krowy nigdy nie wróciłam.
Czy żałuję sięgnięcia po „Dziewczę ze słonecznego wzgórza„? Połowicznie. Cieszę się, że mimo wszystko dałam jej szansę, a że nie wyszło, to mówi się trudno. No i przeczytałam powieść norweskiego noblisty. Zawsze to minimalne poszerzenie swoich horyzontów.
Jak już pisałam wyżej, ta książka wydaje się być pozycją odpowiednią dla określonej grupy odbiorców, których ja nie jestem częścią. Więc z czystym sumieniem polecić nie mogę.
Informacje o książce:
Tytuł: Dziewczę ze słonecznego wzgórza
Tytuł oryginału: Synnöve Solbakken
Autor: Bjørnstjerne Bjørnson
ISBN: 9788376746357
Wydawca: Replika
Rok: 2017