Książkę Cmętarz zwieżąt, której recenzja została zamieszczona kilkanaście dni temu, postanowiłam wreszcie obejrzeć w postaci ekranizacji filmowej. Reżyserem tego filmu była Mary Lambert zaś scenariusz napisał nie kto inny jak sam Stephen King.
Tradycyjnie jednak stwierdzam z czystym sumieniem, że książka była lepsza. Trochę przesadzono z efektami specjalnymi, których wcale tyle nie było w książce. Oczywiście nic tak nie straszy jak postacie z najczarniejszych koszmarów, ale skoro w książce King potrafił przestraszyć samym słowem i rosnącym napięciem, to doprawdy film również tego nie potrzebował.
Fabuły szczegółowo nie przytoczę, bo na dobrą sprawę jest praktycznie taka sama jak w książce. Młode małżeństwo z dwójką dzieci przeprowadza się do nowego domu. Za owym budynkiem kryje się tajemnicza ścieżka prowadząca na „Cmętarz zwieżąt” jak nazwały go dzieci. Jednak prawdziwe zło mieszka za tym cmentarzem gdzie pochowane są pupile dzieciaków. Znajduje się tam stary cmentarz Indian. To właśnie tam główny bohater doktor Louis Creed chowa najpierw ulubionego kota córki, który po paru godzinach przychodzi do domu doktora cały w ziemi, ale mimo to żywy. To jednak nie koniec pogrzebów Louisa.
Generalnie wszystko się zgadza, choć postać zmarłego Victora Pascow (Brad Greenquist) pojawia się jak dla mnie zbyt często, a w niektórych momentach wręcz śmieszy. W książce owy duch był tajemniczą i wszechwiedzącą postacią, pojawiającą się raz na jawie a potem już tylko we śnie i według mnie tak powinno zostać. Poza tym miałam ogromną nadzieję na zobaczenie legendarnego Wendigo, ale tego się nie doczekałam. Zawiodłam się również na postaci Rachel Creed, którą zagrała Denise Crosby. Zupełnie nie tak wyobrażałam sobie książkową Rachel. Wydawała mi się bardziej panią domu z dwójką małych dzieci, ale zamiast tego zobaczyłam modelkę prosto z okładki znanego magazynu.
Skoro już wyraziłam swoją krytykę, to przejdę do tego, co było na plus. Mianowicie świetnie zagrały dzieci, zarówno Miko Hughes (Gage Creed), jak i Blaze Berdahl (Ellie Creed). Było niesamowicie realistycznie i bardzo naturalnie. Żałuje również, że Stephen King, który w filmie zagrał pastora, nie miał trochę bardziej angażującej roli. Również poprowadzona fabuła była nie do zarzucenia. Brakowało mi żony sąsiada Louisa. Jej śmierć w książce wspaniale ukazała to, że Jud Crandall (Fred Gwynne), pogodził się ze śmiercią osoby bliskiej, a główny bohater, wręcz przeciwnie. Świetnie ukazany proces myślenia doktora Louisa, zarówno jego chłodne przyjmowanie sytuacji jak i powoli postępujące szaleństwo. Końcówka filmu delikatnie przesadzona. Choć przerażała, to jednak nie dawała do myślenia tak bardzo jak epilog w książce, który był bardziej tajemniczy i dawał możliwości wzięcia pod uwagę wielu scenariuszy zakończenia historii rodziny doktora Creeda.
Jak napisałam na początku lepiej jest zacząć od książki. Jest o wiele lepsza i bardziej trzyma w napięciu. Film też niezły, choć w obecnych czasach jesteśmy przyzwyczajeni do mocniejszych efektów specjalnych, to jednak warto pamiętać, że nie byle kto, ale sam King jest autorem scenariusza.
Ciekawostki:
Potrzeba było aż siedmiu kotów które zagrały Churchilla kota, który w filmie zginął i zarazem został wskrzeszony dzięki mocy cmentarza Indian. Powodem „zatrudnienia” taki wielu zwierzaków było to że każdy umiał inną sztuczkę.