Jeszcze nigdy w dziejach człowieka nie panował klimat bardziej sprzyjający rozprzestrzenianiu się rozmaitych trendów i mód. A w największym stopniu odpowiedzialne są za to z pewnością media społecznościowe, dzięki którym cały świat może niemal w ułamku sekundy pokochać lub znienawidzić – coś, kogoś, ideę… (z psychologicznego punktu widzenia, sam przedmiot staje się mniej istotny). Chociaż owe trendy i mody bywają różne – pozytywne i destrukcyjne – tym razem będzie bez malkontenctwa. Bo niedawno dowiedziałam się o idei „100 happydays”, która przerodziła się niemalże w światową akcję społeczną, a którą popieram całym sercem. I w kontekście której narzekanie i krytykowanie po prostu nie przystoi. Wyobraźcie sobie – to prawie tak, jakby nagle setki, tysiące, dziesiątki tysięcy ludzi na całym świecie (a może więcej) jednocześnie praktykowało psychologię pozytywną! Lub (jak pisze Mateusz Grzesiak, autor recenzowanej pozycji) – ćwiczyli pewien mięsień… mięsień szczęścia! A Ty, czy podejmiesz wyzwanie „100 happydays”? Czy potrafisz być szczęśliwy 100 dni z rzędu?
Ale na czym to wyzwanie właściwie polega? Jak czytamy we wstępie do książki pt.: „100 happydays, czyli jak się robi szczęście w 100 dni”, cała ta akcja zaczęła się od pewnego Ukraińca mieszkającego w Szwajcarii. Kiedy mężczyzna poczuł się nieszczęśliwy i zaczął doświadczać depresji, jego przyjaciele zaproponowali mu pewne ćwiczenie. Polegało ono na tym, by każdego dnia koncentrował się na tym, co go uszczęśliwia, a na dowód wykonania zadania, opublikował w Internecie zdjęcie (tej rzeczy lub aktywności). Przesłanie brzmiało: masz wiele powodów do radości i szczęścia, tylko ich nie dostrzegasz. Zmień to! Świadomie zacznij się koncentrować na tym, co już masz, zauważ to i doceń.
Jedną z osób, która się wyzwania „100 happydays” podjęła, był Mateusz Grzesiak, określający się mianem „międzynarodowego nauczyciela, psychologa, coacha i trenera”. Myślę, że jego „kontrowersyjnej” osoby przedstawiać nie trzeba. Grzesiak – jak sam pisze w wstępie – chciał, aby to zadanie niosło wartość użyteczną dla innych, dlatego zdecydował się na poszerzenie formuły wyzwania. W trakcie tych 100 dni nie tylko publikował zdjęcia na swoim profilu Facebookowym, ale tworzył rozbudowany wpis, a do każdego dodawał ćwiczenie. Owocem tego osobistego procesu jest książka, którą właśnie przeczytałam, ósma w jego dorobku.
Pozycja „100 happydays, czyli jak się robi szczęście w 100 dni” skonstruowana została w formie dziennika-pamiętnika. Po krótkim wstępie, Czytelnik znajdzie w niej dokładnie 100 wpisów, opatrzonych numerem, bez dat. Niektórym z nich towarzyszy zdjęcie (zazwyczaj prywatne), a każdy kończy się krótkim ćwiczeniem (coachingowym). Wpisy mają różny charakter, ale zazwyczaj stanowią osobistą refleksję autora i odnoszą się do jego wartości i stylu życia (m.in. – charakteru pracy, podróży, nauki różnych umiejętności, życia rodzinnego itd.). Co mnie zaskoczyło, szczególne miejsce w tej książce zajmuje kwestia narodowości, ponadnarodowości i polskości, a światowe obycie autora pozwala z innej perspektywy spojrzeć na wiele związanych z tym aspektów.
Po książkę „100 happydays, czyli…” sięgnęłam z ciekawości i dla inspiracji. Do końca nie wiedziałam, czego się spodziewać – czy treści osobistych, czy też bardziej uniwersalnych mini-lekcji motywacyjnych. Tak jak przypuszczałam – autor starał się jednocześnie zrealizować dwa (a nawet trzy) cele – dzielić swoim przesłaniem, budować swój wizerunek (a może raczej – podtrzymywać), a także – umiejętnie odsyłać do swoich pozostałych produktów, czyli sprzedawać. Chociaż przekaz Grzesiaka bywa niewątpliwie inspirujący i motywujący, często raził mnie jego charakterystyczny styl – znajdujący się na cienkiej granicy pomiędzy ogromną pewnością siebie a arogancją i pychą. A to nie pozwoliło mi, niestety, do końca skoncentrować się na samym przekazie i ocenić jego autentycznej wartości. Tym bardziej, że trudno poddać krytycznej ocenie tak osobistą treść – bo według jakich kryteriów? Jedynym, według mnie akceptowalnym kryterium oceny w tym przypadku, jest kryterium wartości (użyteczności) dla innych – do którego odwołuje się zresztą autor we wstępie. Tymczasem, według mnie, poszczególne wpisy i proponowane ćwiczenia mają różną wartość merytoryczną – od inspirujących mini-mów motywacyjnych i zadań coachingowych pogłębiających wgląd i samoświadomość do… niewiele wnoszących, podbudowujących ego (raczej autora…) rad.
Uważam, że książkę „100 happydays…” należy polecić przede wszystkim fanom Mateusza Grzesiaka, szczególnie tym, którzy chcą poznać jego bardziej prywatne oblicze – np. relacji z najbliższą rodziną. Jestem przekonana, że dla osób, którym jego styl odpowiada, recenzowana publikacja będzie inspirującą lekturą, czy też świetnym prezentem.
Podsumowując, pozycję „100 happydays…” trudno mi jednoznacznie ocenić; polecić bądź odradzić, ponieważ do grona fanów i wielbicieli Mateusza Grzesiaka się nie zaliczam, a jego prywatne życie nie leży w obszarze moich zainteresowań. Chociaż wyniosłam z niej garść inspiracji (np. do tego, by więcej myśleć w kategoriach biznesowych) i ćwiczeń, moje odczucia pozostają bardzo mieszane (czy książka ta jest warta swojej ceny?).
Z całą pewnością zgadzam się jednak z przesłaniem poniższych słów autora:
„Zauważyłem, że gdy mam plan i kolejny post z serii do napisania, to szukam okazji do szczęścia. A kiedy szukam szczęścia, to je osiągam. Szczęście się nie przydarza – jest wynikiem świadomego filtrowania rzeczywistości i na pewno dzięki temu, że opisywałem te wszystkie dni, więcej go dostrzegałem. Szczęście się planuje” (s. 300).
Informacje o książce:
Tytuł: 100happydays, czyli jak się robi szczęście w 100 dni
Tytuł oryginału: 100happydays, czyli jak się robi szczęście w 100 dni
Autor: Mateusz Grzesiak
ISBN: 9788328308015
Wydawca: Helion
Rok: 2015