Anty-recenzja

Wszystko wiecznie przed nami – Lena Claivenrow

Wszystko wiecznie przed nami - Lena Claivenrow

Wszystko wiecznie przed nami
Lena Claivenrow

Recenzując książki trafia się zarówno na te świetne, które zapadają w pamięć, jak i słabe, które z ulgą można odłożyć po przeczytaniu.  Czasem czyta się jednym tchem, innym razem książka potrafi niemiłosiernie męczyć.  Tym razem jednak wystąpił ciekawy paradoks: książkę czytało mi się fatalnie, a jednak dostrzegam w niej wiele dobrych elementów. Książka Leny Claivenrow jest jednym z tych ciekawych przypadków, kiedy opinie odbiorców mogą być totalnie rozbieżne. Moja jest bardzo negatywna, lecz wyobrażam sobie sytuację, w której inny recenzent oceni to, co najbardziej mi przeszkadzało jako największą zaletę.

Wszystko wiecznie przed nami  to wydana nakładem wydawnictwa Novae Res powieść polskiej autorki posługującej się obcobrzmiącym pseudonimem Lena Claivenrow. Książka robi wrażenie. 827 (!) zadrukowanych drobną czcionką stron waży swoje i zapowiada długą lekturę. Okładkę dumnie zdobi napis „fantastyka”, co było głównym powodem, dla którego zdecydowałem się sięgnąć po Wszystko wiecznie przed nami. Ktoś okrutnie sobie ze mnie zażartował, bowiem, owszem, książka ma elementy fantastyczne, lecz przede wszystkim jest romansem, który z fantastyką tak naprawdę, poza umiejscowieniem akcji, ma niewiele wspólnego.  

Akcja powieści rozgrywa się w świecie, w którym poza zwykłymi ludźmi istnieją także inni, szczególnie wrażliwi na piękno , ceniący sztukę i wiedzę. Domem takich osób jest  zamek Rose Castle, który znajduje się w chmurach i jest niewidoczny dla zwyczajnych ludzi. Głową tamtejszej Akademii jest Michael Cornerstone, grubo ponad 100-letni, krzepki mężczyzna o niezrównanym intelekcie. Jest on przybranym ojcem Leny, którą opiekuje się od jej najmłodszych lat. Imię głównej bohaterki to zarazem pseudonim autorki książki, co pozwala mi snuć przypuszczenia, że w pewnym stopniu pisarka przedstawiła nam samą siebie. Nie byłoby się czego wstydzić, bowiem Lena jaką poznajemy na kartach powieści to piękna kobieta około trzydziestki, której artystyczna dusza przejawia się umiłowaniem do sztuki, nauki oraz wyjątkową wrażliwością na piękno. To silna, wszechstronnie uzdolniona kobieta. Przy tym nieco zaburzona, ale przecież nie można mieć wszystkiego.

Dostrzegam w Rose Castle kilka podobieństw do Hogwartu, tu również mamy ukryty zamek, gdzie uczą się wyjątkowi uczniowie, jest także białowłosy, ekscentryczny dyrektor, a także duchy (tym razem wielkich umysłów naszego świata z Arystotelesem czy Einsteinem na czele). Nawet z nazwiska  bohaterki da się ułożyć wyraz „Ravenclow”, czyli fonetycznie bardzo podobny wyraz do „Ravenclaw” , który w Hogwarcie jest domem zrzeszającym uczniów ze szczególnym zamiłowaniem do nauki.  Są to jednak delikatne powiązania i na pewno można świat wykreowany przez autorkę określić mianem oryginalnego i ciekawego. Nemezis Dumbled… Michaela Cornerstona jest Moron – uosobienie, o dziwo, głupoty. Walczy on ze wszystkim, co ceni dyrektor akademii.  Mamy więc, moim zdaniem, całkiem ciekawy świat i wciągające zawiązanie akcji.

Szybko jednak okazuje się, że główny wątek powieści nie jest właściwie skupiony wokół Morona, lecz na… poszukiwaniu wiecznej miłości. Michael Cornersone zawarł dawno temu pakt z Wiedzącym (prawdopodobnie tutejszym odpowiednikiem Boga), którego poprosił o taki właśnie dar. Nie jest zaskoczeniem, kiedy profesor Cornerstone i jego Księżniczka Lena stają się sobie coraz bardziej bliscy. I to było ciekawe. Ciekawe gdzieś tak przez pierwsze 150 stron.  Gorzej, że pozostałe prawie 700 nadal jest o tym samym. Początkowo ciekawa książka okazuje się być praktycznie wyłącznie romansem. Bardzo, bardzo romansowym romansem, który prezentuje Czytelnikowi wszystkie możliwe klisze i tanie chwyty znane z komedii romantycznych czy książkowych romansideł. Przykłady? Jest ich aż nadto. Najpierw mamy wzajemne podchody i wewnętrzne monologi obu bohaterów na zasadzie „jak taki mężczyzna/taka kobieta ma  zwrócić na mnie uwagę”. Mamy też typowe, tanie zagrywki z filmów w stylu „podsłuchałem fragment rozmowy i dorobiłem sobie swoje wnioski, a teraz płaczę, bo jestem przekonany X mnie nie chce i moje życie nie ma sensu”. Mało? To może próba samobójcza z rozpaczy? Jeszcze więcej? No, to nie możemy zapomnieć o powtarzających się co jakieś 5 (dosłownie!) stron opisów „niebieskich, rozmigotanych oczu”, ewentualnie szarych, zależnie od tego, kto się akurat kim zachwyca. Wtrąceń typu: „Och, jaka ona/on jest wspaniała/ły”  też nie brakuje. Kiedy już uda się przezwyciężyć trudności, oczywiście coś znów przypadkiem staje na drodze bohaterów i powracamy do którejś z klisz. Amnezja, wypadek, choroba, nakrycie ukochanej osoby z kimś innym? Czemu nie, papier jest cierpliwy i wszystko zniesie. Jest słodko. Słodko aż do mdłości, a te wszystkie zachwyty Leny i Michaela porównać mogę chyba tylko do zawodzenia Belli ze Zmierzchu. Kiedy kolejny raz powtarza się ten sam schemat, zamiast zagłębiania się w bogatą uczuciowość bohaterów, pojawia się jedynie zniecierpliwienie i zmęczenie książką.

Taka konstrukcja zdecydowanie nie jest dla każdego. Pewnie znajdą się amatorki, a może nawet promil amatorów takiego stylu, ponieważ autorce nie można odmówić technicznych umiejętności i szerokiej wiedzy o sztuce. Pisze z zachowaniem dobrego stylu i ma „lekkie pióro”. Warto też wspomnieć, że akcja powieści momentami nie ma jasnej chronologii i przeskakuje między światami, (czego nie mogę wyjaśnić bez udzielania ważnych dla fabuły informacji), co niewątpliwie utrudnia nadążanie za biegiem (chociaż bardziej jest to spacer, niż bieg)  wydarzeń.

Irytująca jest także maniera narracji, która prowadzona jest często tak, że bohaterowie przez wiele stron dochodzą w bólach do wniosków, o których Czytelnik dawno już wie. Czasem aż chciałoby się powiedzieć im, żeby zamiast migotać sobie oczami, mogliby się przez chwilę zwyczajnie posłuchać. Niestety Czytelnik skazany jest na przeżywanie wraz z bohaterami ciągle tych samych problemów, kryzysów, podanych w nieco inny sposób.
Do listy zarzutów muszę dodać też samą koncepcję związku 30-latki z mężczyzną starszym zależnie od „wersji świata” od 30 do ponad 70(!) lat. Z mężczyzną, który wychowywał dziewczynkę od 4 roku życia. Rozumiem nowoczesność, postęp, ale gerontofilia i wiązanie się ze swoim ojczymem budzą mój niesmak. Widać jestem niepostępowy.

Wszystko wiecznie przed nami  to książka dla wąskiego grona Czytelników, którzy docenią emanujący z każdej z wielu stron romantyzm i słodycz.  Dla takich osób może to być fascynująca lektura, która dostarczy wielu wzruszeń i ciepłych emocji. Dobry warsztat pisarski i ciekawy świat są mocnymi punktami powieści. Tak naprawdę nie jest to książka zła, a raczej bardzo specyficzna. Czuć, że pisana była z ambicjami stworzenia dzieła emocjonalnego, bogatego i pięknego. Moim zdaniem przedstawiona historia nie zdołała udźwignąć tych ambicji, przez co powieść totalnie nie przypadła mi do gustu. Wszelkie pozytywy pokrywa niestety tak gruba warstwa lukru, że cała reszta niewymienionych wyżej Czytelników, jeśli tylko nie chce ryzykować mentalnego odpowiednika cukrzycy, niech omija książkę z daleka.

 Informacje o książce:
Tytuł: Wszystko wiecznie przed nami
Tytuł oryginału: Wszystko wiecznie przed nami
Autor: Lena Claivenrow
ISBN: 9788377229972
Wydawca: Novae Res
Rok: 2013

Sklepik Moznaprzeczytac.pl

Serwis recenzencki rozwijany jest przez Fundację Można Przeczytać