„Co chcesz powiedzieć? Że inni mają gorzej, że jeszcze nie wiem, co to cierpienie? Nie ma sprawy, poczekam, niech Bozia pokaże, na co ją stać. Paraliż, bolesny nowotwór, odcięte kończyny czy może reszta życia w sztucznym płucu?”.
Gra jest drugą pozycją wydaną przez Rafała Bąka. Czytałam tylko tę i jeśli terminarz mój pozwoli, sięgnę także po „Ab ovo”. Rzadko bawię się w książki fantasy, ale główne hasło przewodnie: „Gdy nie masz nic do stracenia. Możesz stracić wszystko”; przyciągnęło mnie. Podobno najbardziej szczęśliwymi, są ci, którzy nic nie mają. Śmiechu warte. Osobiście wolę płakać we własną poduszkę, ubraną w ulubione, czyste ciuchy z dachem nad głową, o który nie muśże się troskać, niż na często brudnej, mokrej ulicy. Motta tego typu tracą na swym pięknie zbudowanym z beztroski przy wnikliwszym zbadaniu. W Polsce na ten moment ludzi, którzy mogliby się wypowiadać na ten temat jest ponad trzydzieści tysięcy. Około trzydzieści tysięcy i trzysta trzydziestu ludzi bezdomnych mieści nasz kraj. Zabawię się w medium, co w stanie aktualnej pandemii, zbyt trudne nie będzie. Czytacie to na telefonie albo komputerze, ewentualnie tablecie, zapewne rozparci wygodnie w fotelu, leżąc w łóżku, siedząc przy biurku. Podnieście się i wyjrzyjcie za okno, na chodnik, ulicę czy też parking. Wyobraźcie sobie, że to co akurat macie na sobie jest większą częścią waszego dobytku, który musicie nosić na wychudłym grzbiecie wszędzie a zarazem nigdzie. Nie macie dokąd pójść, nie macie co ze sobą zrobić. Jak gdzieś przycupniecie, na ławce w jakimś parku bądź też w jakiejś bramie, ludzie będą was mijać i tylko nieliczni z nich poświęcą wam choćby przelotne spojrzenie, które szybko skierują w mniej przerażającą stronę. Będziecie niewidocznie, z niczym, bez żadnego celu prócz tego najbardziej podstawowego, o którym mało kto w ogóle myśli – przeżycia z dnia na dzień, czasem z godziny na godzinę. To znaczy naprawdę nie mieć nic. Wtedy dopiero człowiek nie dość, że jest na dnie, to nie ma widoków na wydostanie się z niego. Z prawie każdej innej sytuacji jesteśmy w stanie się wykaraskać. Jesteśmy ludźmi i słyniemy z tego, że jeżeli chcemy i czynimy jakieś kroki, to w efekcie końcowym wyjdziemy na swoje.
Tragedie były, są i będą w naszym życiu, na to poradzić na stałe nie można. Należy wręcz się z nimi pogodzić i przyjmować za każdym razem na ‘’klatę’’, ponieważ rzadko kiedy da się je przewidzieć. Życie jest nieokiełznane i ci którzy uważają, że nimi kierują mają po prostu szczęście. Niektórym przy wyjściu z macicy wypadają dwie szóstki innym dwie jedynki, no tak to już jest.
Witolda Prymasa jakby kto zapytał, odpowiedziałby, że w jego przypadku to była ta druga opcja. Uważa, że został z niczym na samym dnie, z którego ratunku nie ma. Mężczyzna ten z niezbyt sporą wiosen przeżytych na karku jest jak trochę ukazany jako karykatura polaka pod pewnymi względami, a to podejście jest jednym z nich. Następnymi są miłość do butelki i wręcz nienawiść do krajów innych niż ojczyzna. Były wojskowy żyjący z renty przysługującej mu z wykonywanego wcześniej zawodu wiedzie żywot, który sporej liczbie polskich braci by odpowiadał. Ma wygodne mieszkanie z rzeczami, które sprawiają mu przyjemność, jak książki, gitara czy konsolę do gier, lodówkę uzupełnioną w ulubiony napitek procentowy, gorącą wodę i wygląd, z racji którego rzadko w łóżku (nie zawsze własnym) ląduje sam. Ma serdecznego przyjaciela Dmitrija Brockiego, nadzianego Białorusina. Brzmi w miarę dobrze, nie sądzicie? Czego więc głównemu bohaterowi potrzeba więcej? Tego, co stracił.
Wierzycie w miłość od pierwszego wejrzenia? Osobiście nie jestem również i tego założenia zwolenniczką, aczkolwiek jest nim z pewnością Witek, który jej doświadczył. Pewnego dnia w Afganistanie przy bufecie wojskowej kantyny spotkał kobietę, Słowaczkę z pochodzenia, Petrę z imienia. Miał wtedy to szczęście, że Amorek wypuścił strzały dwie. Szybko romans, ślub i krótki związek małżeński. Krótki, ponieważ zakończył go wybuch miny, kończąc tym samym życie świeżej żony i przyszłej matki.
Wdowiec stracił gwałtownie dwie osoby najbliższe mu i jedyne w jego życiu, z czego drugiej nawet nie było dane mu dobrze poznać. Może być coś gorszego od takiej straty? A i owszem, wyrzuty sumienia, jakie się wiążą z tym, że gdyby myślał bardziej o swojej małej rodzinie, nie o karierze, ta strata miejsca by nie miała.
Tak więc wegetował sobie później Witkacy, którego dźwięk prawidłowego zdrobnienia od imienia w dowód wpisanego jest zbyt bolesny. Zbyt często słyszał tego „Witka” z ust, które w jednej chwili zniknęły z powierzchni ziemi.
Sama tragedia, kataklizm dla człowieka nie jest tym najgorszym. Najgorszym są jej skutki, z którymi niektórzy nie umieją się pogodzić. Wygląda to jakoby łudzili się, iżeli nie przyjmą tego do końca do wiadomości, będą namiętnie się zadręczali i dążyli do samozniszczenia, zdarzy się cud i albo dołączą do straconych w zaświatach, albo to oni dołączą do niego – Bóg ich się ulituje.
Prymas był w pełni świadomy swego postępowania i marnej wegetacji, gdy odmawiał przyjęcia pomocy od przyjaciela Dmitrija, woląc pomoc płynącą z bursztynowej cieczy uderzającej do głowy.
Nie na wszystko mamy wpływ. Tego wpływu alkoholik we wczesnym stadium nie miał też na to, że upływające dni zaczęły być z niewiadomych mu przyczyn takie same. Nie podobne, nie rutynowe, lecz całkowicie i dosłownie TAKIE SAME. Co popołudnie budził się u boku poznanej w nocy Patrycji, wypijał na kaca mordercę piwo, mył się i zjadał w towarzystwie owej dziewczyny śniadanie, by później udać się na spotkanie z Białorusinem, któremu usiłował wytłumaczyć, że znalazł się w jakiejś dziwnej pętli, co nie przynosiło skutku. Następnym punktem na planie dnia było udanie się do jednego z ulubionych barów i wypicie tam paru głębszych. Tam też ledwie parę stołków dalej zajmował miejsce nieznany mu mężczyzna w dosyć podeszłym wieku. Jak sam później mu on wyjaśni, przyczyna owej pętli. Gracz. Gracz, który upatrzył ł sobie Witolda na kolejnego pionka i nie zawaha się nad niczym byleby go wrzucić na planszę, mając nadzieję na wygraną.
„Twierdzi pan, że rozgrywki komputerowe, w których pan uczestniczył, różnią się diametralnie, ale gdyby pan je połączył, wymieszał, dołożył te pańskie szachy i odpowiednio przyprawił, miałby pan grę, do której chcę pana przekonać. Moja gra łączy ze sobą w jedno praktycznie wszystko. Jest zarazem przeszłością, przyszłością i rzeczywistością, fikcją i faktem, jest kwintesencją, o której do tej pory mógł pan tylko marzyć”.
Chcąc czy nie, Witold dołącza do „Gry”, o której szczerze powiedziawszy nie wie absolutnie nic. Ugodzony nożem w bijatyce z chuliganami traci przytomności, a odzyskawszy ją jest w dziwnej jaskini. Jaskinia znajdowała się na rozległych łąkach, lasach. Zagubionemu Polakowi z pomocą przychodzi dziwny jegomość, ubrany od czapy z kapturem naciągniętym mocno na głowę, z którego wychyla się nie twarz, lecz ziejąca, czarna dziura. Urakiba, jak każe zainteresowany siebie zwać, mówi dalej, że jest Grigori, który nie jest ‘’pionkiem’’, lecz przewodnikiem, którego atakować nie wolno. Coś więcej? Z osobliwego mężczyzny, jakim wydaje się być ta dziwna postać nie można wydobyć zbyt wiele informacji, choć ten zdaje się mieć wiedzę rozległą, jak internet.
Udaje mu się jednakże dowiedzieć, że teren gry – plansza – ma niezmierzoną wielkość, on sam należy do grupy Sagitów, których wrogiem są Incube. Jedni z drugimi walczą o terytorium, zwierzęta etc. Wydawałoby się, że to gra jakich po internecie w realnym świecie krąży mnóstwo i które po dłuższym czasie nudzą. Witkacy z każdą kolejną godziną spędzoną w tamtejszej rzeczywistości przekonuje się, że ten świat jest dużo bardziej nieograniczony. Nie jest też tym, za co byś się wydaje, a Gra nie jest grą. Jest czymś w rodzaju drugiej szansy, zaś świat, który do tej pory był jego światem jest dla niego na dłuższy okres niedostępny, bowiem gdy Witkacy jest w Sagilandzie, jego coś w rodzaju drugiego, prawdziwego ja jest nadal w Warszawie. W Warszawie w szpitalu, gdzie też walczy o życie, a przy łożu szpitalnym siedzi najlepszy przyjaciel, załamując ręce. O co w tym chodzi? Zdradzić mogę tylko, że Dmitrij łzy tłumi przy pustym ciele drucha, podczas gdy jego dusza, rozszczepiwszy się na dwie części – dobrą i złą – wylądowała w dwóch obozach Sagitów i Incubów.
Witold Prymas w nowym domku, w nowym świecie, z nowym przyjacielem i nieco lepszym ‘’ja’’ poznaje Sayen. Kobietę wyglądającą na Indiankę, która nie pozostanie obojętna jego sercu. Pod własnym według Wielkiego Planu niedługo ma nosić pewne dziecię, o który spór się toczy.
O co chodzi w owej Grze? Jak ma wyglądać jej zakończenie i czy świat Gry ma jakiś wpływ na świat rzeczywisty?
„Gra” to niezwykła opowieść, której zwroty akcji są zaskakujące i… bulwersujące. Posiada wiele wartości filozoficznych, jak i moralnych. Często bywa, że sięgając po jakąś książkę już mamy w głowie założenia, co chcemy w niej przeczytać, czego niestety nie znajduje. Niestety albo stety, bo choć rzadko, to bywa że alternatywa, którą znajdujemy jest lepsza od tej założonej. Według mnie taka sytuacja tyczy się pozycji Rafała Bąka. Przeczytajcie ją i wysnujcie własne wnioski. Tak czy inaczej, w tym przypadku mogę zagwarantować, że nie zawiedziecie się. Dowiedzcie się, czy Witold wróci do swojego mieszkanka i co ważniejsze, jaki wróci.
„Zaczynam podejrzewać, że całe moje życie było podporządkowane jednemu celowi…”.
„W każdym z nas istnieje pierwiastek zła, to naturalne. Miarą twojego człowieczeństwa jest jednak to, jak bardzo chcesz się złu oprzeć”.
Informacje o książce:
Tytuł: Gra
Tytuł oryginału: Gra
Autor: Rafał Bąk
ISBN: 9788382191424
Wydawca: Novae Res
Rok: 2020