Śpiewała „Tyle słońca w całym mieście” oraz „Nic nie może wiecznie trwać”, była matką Natalii Kukulskiej i zginęła w katastrofie lotniczej… To była mniej więcej cała wiedza o Annie Jantar, którą posiadał Marcin Wilk – autor ostatniej książki poświęconej piosenkarce. Oczywiście zanim podjął się jej napisania. Nie wspominam o tym dlatego, aby mu w czymkolwiek umniejszyć. Wręcz przeciwnie. W końcu odkrył praktycznie nieznaną sobie postać i pokusił się o to, aby na przestrzeni niecałego roku prześledzić jej losy. Niestety, to czasowe ograniczenie musiało przełożyć się na pewne niedoskonałości, które siłą rzeczy widać w książce. Zdaję sobie sprawę, że nie będą one przeszkadzały większości fanów Anny Jantar. Cóż, moje wieloletnie zainteresowanie jej twórczością „zobowiązuje”, stąd też jestem ponadprzeciętnie wymagającym krytykiem. Ale zanim napiszę o swoich oczekiwaniach, przejdźmy do pierwszych stron „Tyle słońca…„
Nie jest zaskoczeniem, że przynoszą nam całkiem sporą „garść” informacji o rodzicach Anny Marii Szmeterling (tak naprawdę nazywała się popularna „Jantarka”). Tu bohaterką, i w pewnym sensie narratorką, staje się jej matka – Halina. Warto w tym miejscu przytoczyć pewien wątek z jej życia. W wieku 10 lat dosyć nieszczęśliwie złamała rękę, tracąc na dwa lata czucie w palcach, co skutecznie uniemożliwiło jej doskonalenie umiejętności pianistycznych. Jaki to ma związek z Jantar? Ano taki, że w rodzinie (podobnie jak w przyrodzie)”nic nie ginie”, dlatego kilkuletnia Ania rozpoczęła naukę gry na fortepianie, niejako realizując niespełnione marzenie matki. Z kolei ojciec dziewczynki – Józef – był raczej nietypowym wojskowym. Nie było mu w smak dowodzenie żołnierzami, dlatego wpadł na pewien podstęp… Regularnie skarżył się na problemy ze wzrokiem i na tej podstawie składał prośby o skierowanie na badania lekarskie. Symulował tak skutecznie, dzięki czemu został przeniesiony do rezerwy, a rzekome niedomaganie okazało się być dobrym sposobem na zakończenie służby, do której nie pałał zapałem.
Zarówno matka, jak i ojciec wspierali muzyczny rozwój córki, która miała predyspozycje do bycia dobrą pianistką, jednak – jak to zwykle bywa – porwała ją inna dziedzina sztuki…
Kilkunastoletnia Szmeterlingówna trafiła do zespołu Szafiry prowadzonego przez Piotra Kuźniaka. Było to jeszcze amatorskie, dosyć niefrasobliwe piosenkowanie, po którym podjęła krótką współpracę z grupą Polne Kwiaty. Z nią zarejestrowała swój pierwszy utwór – „Po ten kwiat czerwony”. Następnie Annę zaczęło pociągać środowisko studenckie, czego wyrazem był jej udział w dwóch festiwalach – w Krakowie i Świnoujściu. Te występy przeszły jednak bez większego echa. Być może to było powodem, dla którego zdecydowała się zmienić kierunek swoich artystycznych poszukiwań. Pomyślnie zdała egzamin do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie, ale ostatecznie nie podjęła studiów. Powód? Brak promowanego wówczas pochodzenia robotniczo – chłopskiego. Dziewczyna nie miała wiele czasu na roztrząsanie niepowodzeń, ponieważ na horyzoncie pojawił się Jarosław Kukulski. On w ciągu kilku lat wypromował Annę – już Jantar – na pierwszoligową gwiazdę polskiej estrady. Jednak lata prosperity miały dopiero nadejść.
Tymczasem młodzi występowali w prowadzonej przez Kukulskiego grupie Waganci, stanowiącej swego rodzaju „poligon doświadczalny” dla początkującego kompozytora i obiecującej piosenkarki. Zespół doczekał się w zasadzie jednego prawdziwego przeboju – „Co ja w tobie widziałam” nagranego w 1970 r. Na kolejny, solistyczny – „Najtrudniejszy pierwszy krok” – trzeba było czekać 3 długie lata. Ale to wcale nie oznacza, że mówimy tu o straconym czasie. Wręcz przeciwnie. Był to okres wytężonej pracy, który mógł zakończyć się tragicznie…
Zimą 1971 r. Waganci wracali busem z koncertu w Piszu do Olsztyna. W pewnym momencie kierowca skręcił zbyt gwałtownie, tracąc panowanie nad autem. Pojazd zatrzymał się na drzewie i zawisł nad blisko 20 – metrową przepaścią. Najpoważniejszych obrażeń doznała Jantar, która cudem nie straciła w wypadku nóg. Zapisem tych wydarzeń okazał się być list, który wysłała ze szpitala do Kukulskiego – wówczas już męża wokalistki. Muszę przyznać, że jego treść zaskoczyła mnie, ponieważ dalece odbiega od wizerunku wiecznie uśmiechniętej, bezkonfliktowej dziewczyny, a taką niewątpliwie była w programach telewizyjnych i na festiwalowych scenach. Przytoczę jego fragment:
„Oni (bliżej nieokreśleni antagoniści Jantar i Kukulskiego – przyp. P.S.) w ogóle się nie liczą w społeczeństwie, są po prostu nikim, nic nie znaczącymi prostakami, którzy mając wielką dziurę w głowie udają, że są kimś”.
Im bliżej „dojrzałej” kariery artystki, tym podobnych cytatów jest coraz mniej. W ich miejsce pojawiają się bardzo hojnie wykorzystywane przez autora wywiady prasowe z piosenkarką. Muszę przyznać, że doskwiera mi ich liczba i w zasadzie traktuję je jako „wypełniacze” książki. Znam je doskonale i z mojego punktu widzenia nie wniosły nic nowego do opowieści o życiu Anny Jantar.
Mimo tej niedogodności, znalazłem dla siebie kilka ciekawostek. Jedną z nich stanowi szkic listu do Ministra Kultury i Sztuki z prośbą o przyznanie wokalistce najwyżej (i najlepiej opłacanej) kategorii wokalnej – „S”. Moją uwagę zwrócił również oficjalny dokument potwierdzający wyjazd piosenkarki na nagrania telewizyjne do RFN. Wielka szkoda, że skany tych dokumentów upchnięto na jednej stronie, nakładając je na siebie, co niekorzystnie odbiło się na ich czytelności. Ubolewam również nad stroną graficzną książki, tyle że jest to wyłącznie uwaga do Wydawnictwa Znak. Zaprezentowane zdjęcia są – bez wyjątku – czarno – białe. W poprzednich publikacjach poświęconych piosenkarce – „Bursztynowej Dziewczynie. Annie Jantar we wspomnieniach” (wcześniej „Słońca jakby mniej… Wspomnienia o Annie Jantar”) Marioli Pryzwan i „Annie Jantar” ks. Andrzeja Witko znalazły się również te kolorowe.
Wspominam o nich nie bez przyczyny, ponieważ Marcin Wilk w spójny sposób połączył zawarte w nich wątki. Niestety, trochę zbyt często powołuje się na te źródła, przez co charakter jego pracy jest mocno odtwórczy.
Bardzo żałuję, że autor, dysponując oryginalnymi zapiskami pochodzącymi m.in. z kalendarzyków Anny Jantar, nie zdecydował się na zaprezentowanie ich w całości. Mój apetyt został skutecznie wyostrzony, kiedy czytałem o jej planach rodzinno – zawodowych w pierwszych miesiącach 1976 r., ale ostatecznie pozostałem z uczuciem niedosytu.
Kolejne lata kariery, nagrania i występy Jantar zostały opisane bardzo sprawnie, jednak zabrakło mi w nich czegoś więcej niż to, co już znam. Kilka unikatowych zdjęć, dyplom laureatki Międzynarodowego Festiwalu Piosenki Sopot’75, recenzja występów Kanadzie w 1976 r… I to w zasadzie tyle.
Ubolewam nad faktem, że w książce, którą reklamowano jako rzetelne źródło wiedzy na temat Anny Jantar, pojawiły się błędy. Poza jednym, nie przeinaczają jej losów, jednak tu wyraźnie widać presję czasu przy powstawaniu materiału.
Część wyszczególnionych występów artystki w NRD miała miejsce w 1974 r., nie w 1973 r. Nigdy nie nagrała tam płyty. Wokalistka nie wzięła też udziału w festiwalach w Sopocie w 1974 r. i Berlinie rok później oraz nie wyjechała na tournée po USA w 1977 r. Zdjęcie na okładkę jej pierwszej płyty długogrającej wykonał Edward Smoliński, nie Marek Karewicz. Zresztą „zainscenizowana” rozmowa ze znanym fotografikiem, która miała się odbyć na początku 1975 r., nie mogła mieć miejsca. Z prostej przyczyny. Wokalistka poznała Karewicza kilka miesięcy później, w czasie ich pierwszego spotkania „sam na sam” przed obiektywem jego aparatu.
Nie spodobało mi się nazwanie Jantar „celebrytką tamtych czasów”. A taki wniosek pojawił się przy zacytowanym wywiadzie prasowym, którego tematem przewodnim nie była piosenka, lecz sport. Artystka nie mówiła „coraz częściej” – jak stwierdził autor – o kwestiach pozamuzycznych. W ciągu swej blisko 10 – letniej kariery estradowej tylko raz wypowiedziała się w mediach o czymś, co nie było jej domeną!
Dosyć poważnym uchybieniem jest również niewłaściwe umiejscowienie wieloznacznych słów Jantar z jednego z koncertów w USA:
„Ja do tej pory nie wiem jeszcze, co to jest miłość. Ale mam nadzieję, że niebawem ktoś mi to wyjaśni”.
Nie pochodzą one, jak twierdzi autor, z ostatniego koncertu w jej życiu z marca 1980 r., ale z występów za Oceanem w kwietniu 1979 r. Ten kontekst czasowy znacząco wpływa na ich interpretację, zwłaszcza w odniesieniu do problemów wokalistki w życiu prywatnym.
W pewnym sensie powyższe niedogodności rekompensuje mocne, momentami drastyczne, zakończenie książki. Dowiadujemy się z niego o nierównej walce Jarosława Kukulskiego, który po katastrofie lotniczej starał się odzyskać jak najwięcej rzeczy należących do jego żony. Gros zostało rozkradzionych… Przejmujący jest również list, znaleziony w jej bagażu, w którym prosi Jantar o „ostatnią szansę”, podobnie jak wypowiedź Haliny Szmeterling, stanowiąca swego rodzaju epilog całości.
„Tyle słońca. Anna Jantar. Biografia” oddaje najważniejsze fakty z życia jej bohaterki – zarówno zawodowego, jak i prywatnego. Opowieść spodoba się przede wszystkim osobom, dla których nie są ważne kalendaria, zestawienia i rankingi. Szkoda, że po dobrze zapowiadającym się wstępie zabrakło w niej czegoś, co wyróżniłoby ja na tle poprzedniczek.
Osobiście czekam na wyspecjalizowana biografię artystyczną mojej ulubionej piosenkarki. Taka książka wciąż nie powstała.
Informacje o książce:
Tytuł: Tyle słońca. Anna Jantar. Biografia
Tytuł oryginału: Tyle słońca. Anna Jantar. Biografia
Autor: Marcin Wilk
ISBN: 9788324033997
Wydawca: Znak
Rok: 2015