„A gdyby ludzie nie narzekali?” – z tą natrętnie powracającą myślą zabrałem się za recenzję książki Merlina R. Carothersa – „Moc uwielbienia”. Od razu ostrzegam, że nie jest to lektura dla wszystkich, na co zresztą wskazuje sam tytuł. Jest ona zaadresowana przede wszystkim do członków Kościoła rzymskokatolickiego (do których sam się zaliczam). Ja jednak pójdę o krok dalej i zawężę tę grupę. Jeżeli pomniejszymy ją o osoby ograniczające swoje praktyki religijne do coniedzielnej wizyty na mszy św. i dodamy ludzi skupionych we wspólnotach, zwłaszcza charyzmatycznych, to zyskamy skrócony (lecz nadal uogólniony) opis potencjalnych czytelników tej książki.
Ateiści i agnostycy, z racji dalece posuniętego sceptycyzmu wobec szeroko rozumianych prawd wiary, znajdą w niej przede wszystkim… kolejne argumenty utwierdzające ich w przekonaniu, że obrali słuszny kierunek myślenia. Przedstawionych sytuacji, teorii i poglądów nie da się bowiem wyjaśnić w czysto racjonalny sposób. Ale o tym za chwilę.
Główne przesłanie zawarte w „Mocy uwielbienia” ma skłonić czytelnika do refleksji i zachęcić go do zmiany postępowania w obliczu napotykanych trudności. Mówiąc wprost – rezygnujemy z narzekania na rzecz tytułowego uwielbienie Boga. Co ma nam to dać? Autor, który jest duchownym i znanym rekolekcjonistą przekonuje, że to w dużej mierze zależy już od nas samych… Przede wszystkim chodzi tutaj o przeniesienie „punktu ciężkości” z naszej bezsilności na Stwórcę i wiara w to, że jest On w stanie odmienić nasz los. Brzmi niedorzecznie? Nie będę zaprzeczał. Jeśli jednak spojrzymy na to zagadnienie z czysto „świeckiego” punktu widzenia, to czy martwienie się i trwanie w beznadziei w czymś pomagają? Nie, a jakże często przyjmujemy taką właśnie postawę! Męczymy się my, męczy się osoba dotknięta problem i na dłuższą metę z tego „umartwiania się” nic nie wynika.
Czy to oznacza, że od tej pory mamy przestać się starać i zaniechać konkretnych działań w celu poprawy naszej sytuacji? Nie. Jednak czekanie na przysłowiową „mannę z nieba” nie jest dobrym rozwiązaniem. Autor zachęca nas do aktywności i – równolegle – do uwielbienia Boga. Na czym ono właściwie polega? Nie jest to jakiś złożony rytuał, coś, czego trzeba się uczyć czy studiować przez lata. To (nie)zwykła, prosta modlitwa, w której oddajemy Bogu „pole do działania”, uznając Go tym, który może wyciągnąć nas z kłopotów. Jakie jest jej sedno? Jak czytamy – „Uwielbienie polega na akceptacji teraźniejszości – jako cząstki kochającej Bożej woli względem nas. Uwielbienie nie polega na tym, co myślimy bądź mamy nadzieję, że stanie się w przyszłości”.
Podsumowując – bycie „tu i teraz”, nie zaprzeczanie emocjom i nie popadanie w marazm. Brzmi dziwnie znajomo? Tak, psychologia hołduje podobnym zasadom, jednak Carothers wyraźnie odżegnuje się od zestawiania treści, które zawarł w swojej książce, z jej prawami. W końcu tu clou sprawy stanowi Siła Wyższa, nie człowiek, nawet jeśli jest… terapeutą.
Swoją teorię autor uwiarygodnia licznymi przykładami uzdrowień ludzi, z którymi zetknął się na swojej kapłańskiej drodze. Przytacza m.in. historię rodziny, której to „głowa” – alkoholik z ponad 30 – letnim „stażem” – w ciągu kilku tygodni doznał pełnego uwolnienia od nałogu. Wszystko dzięki zawierzeniu w moc uwielbienia. Podobnie beznadziejnie wyglądała sytuacja kobiety, która gorliwie modliła się za córkę pracującą jako tancerka w klubie nocnym. Pewnego dnia w lokalu zjawił się mężczyzna, który bez ogródek powiedział jej – dosyć szokujące jak na to miejsce – słowa: „Jezus naprawdę cię kocha”. To właśnie one spowodowały, że dziewczyna porzuciła ten sposób na życie. Podobnych opowieści znajdziemy w książce więcej. Opisane są one zresztą w bardzo plastyczny, spójny z sobą sposób, przez co sprawiają wrażenie, że wszystko, czego tylko zapragniemy, jest na wyciągnięcie ręki. Nie jest mi łatwo w to uwierzyć, ponieważ należę do tego gatunku ludzi, którzy dążą do celu ciężko pracując nad sobą. To czasami nie wystarcza, dlatego podejmuję „wyzwanie”, starając się mniej polegać na własnych siłach.
Osoby, które chcą przewartościować swoje życie o 180 stopni, będą więc zadowolone. Wysuwająca się na pierwszy plan edukacyjna strona „Mocy uwielbienia” zawiera bowiem szereg istotnych wskazówek ukierunkowujących człowieka na Boga. Wydaje się zatem, że jest to rzeczywiście proste i możliwe do wykonania „od razu”. Tak też przedstawia ten proces autor, który z rzadka wspomina o uzdrowieniach w szerszym horyzoncie czasowym. Z reguły następują one z stosunkowo szybko. Gdybyśmy mogli z dnia na dzień przestać odczuwać emocjonalny trud cierpienia i w pełni zawierzyć Stwórcy, to nasze życie byłoby z pewnością o wiele prostsze. I tego mi zabrakło w książce – opisu walki z tą dobrze nam znaną ludzką częścią natury.
Za to utożsamiam się z poradą zachęcającą nas do trwania w wierze mającej racjonalne podstawy, a nie zakorzenionej w emocjach. Dzięki temu łatwiej jest przetrwać kolejną życiowa burzę… Takie trudne przejścia – o czym przekonuje Carothers – przybliżają nas do Boga i oczyszczają z tego, co nie pochodzi od Niego. W tym miejscu przychodzi mi na myśl wymowna piosenka z repertuaru Zdzisławy Sośnickiej „Uczymy się żyć bez końca”. Nie mogę się również powstrzymać od psychologicznego „wtrętu” – trwanie w negatywności powoduje taką też „polaryzację”, dzięki czemu zmienia się nasza optyka postrzegania świata. Widzimy (prawie) wszystko w ciemnych barwach.
Jestem mocno rozdarty w swojej ocenie „Mocy uwielbienia”. Z jednej strony wszystko wygląda pięknie – ludzie zmieniają się, oczywiście tylko na lepsze, nie ponosząc przy tym żadnych strat (i wysiłków). Z drugiej – przekucie teorii w praktykę nie wygląda już tak kolorowo. Cóż, warto próbować. „Moc uwielbienia” stwarza ku temu dobrą okazję, ponieważ zwłaszcza dzisiaj potrzeba literatury, która daje nadzieję.
Informacje o książce:
Tytuł: Moc uwielbienia
Tytuł oryginału: Power in Praise
Autor: Merlin R. Carothers
ISBN: 9788363459154
Wydawca: POMOC Wydawnictwo Misjonarzy Krwi Chrystusa
Rok: 2016